Przede wszystkim jest na tym krążku duszno, oj duszno jak cholera. Chwilami nie ma czym oddychać. Gęsta atmosfera jakiegoś zboru albo zatęchłej piwnicy z winami sugeruje klimaty gotycko-deathowo-cold wave'owe. I tak w sumie jest. Sami muzycy jako swoje wzory i inspiracje wskazują na pierwszym miejscu Christian Death. Owszem, ale według mnie raczej z ich bliższego naszym czasom okresu. Osobiście słyszę przede wszystkim wpływy Joy Division (oczywiście gdyby nie ta zdecydowanie metalizująca gitara, a miejscami nawet prawie że growlujący wokal) – na przykład w kawałku Another…, który wydaje się żywcem wyjęty z dokonań Anglików, ze względu głównie na specyficzną motorykę i wysunięty na pierwszy plan bas. Venomous Edge to z kolei okolice Bauhausu ze śladowymi elementami Laibacha z czasów Kapital albo może raczej Jesus Christ Superstars (znowu perkusja plus jakiś ogólny, trudny do zdefiniowania pierwiastek i puls oraz przetworzony wokal). Ciekawie wypada Divine Words, w którym dają o sobie znać echa i Joy Division i Sisters Of Mercy i Christian Death i odrobina Moonspella. W Mirrors Of Pain za to mamy fragmentami coś z Type O Negative. Maggot's Confession II chyba najbardziej na całym krążku kojarzy się z Christian Death, lecz także nie z tym ich wcieleniem, które pamiętamy z wczesnych lat.
Muzyka, jaką proponuje Deathcamp Project nie jest oryginalna, to niezaprzeczalny fakt. A jednak, co podkreśla wiele osób, jest w niej coś, co ją wyróżnia i sprawia, że może się podobać. Podpisuję się pod tym twierdzeniem jak najbardziej. Niezła rzecz dla fanów rocka gotyckiego – odpowiednio mroczna i klimatyczna, w sam raz na noc na bagnach…