No, to od początku. Zbyt wiele recenzji nie piszę, ale czasami wręcz lubię :), zatem rozpocząłem pisanie jak zwykle przesłuchując na bieżąco płytkę po raz drugi. Emmanuel od którego dostałem CD wiele mi o tym nie opowiedział (i bardzo dobrze). Zdane więc na samego siebie, odtwarzacz i muzę przystąpiłem do dzieła.
Intro jak to intro: fajne, krótkie i w sam raz. Enigma powiała mi na początku Kornem, ale później się rozwiało na chwilę przywołując skojarzenia z lekką odmianą hardcore'a ze zwróceniem uwagi na perkusję moim zdaniem fajnie bardzo zagraną. Biorąc pod uwagę, że CD był „robiony” w różnych czasach i przez różnych ludzi trudno mi się ustosunkować do gitar i zadać pytanie (to się odnosi do całości), czy ktoś celowo je „wygładził” i obciął paznokcie, czy też tak po prostu wyszło? Akatastasia błąkała mi się po głowie czas jakiś po pierwszym słuchaniu, a po drugim już walnęło mnie oświecenie: Death Angel jak żywy (za wyjątkiem wokalu – ale wokal na płycie to odrębna sprawa). Moim zdaniem generalnie powinien zabrzmieć inaczej, ostrzej i bardziej naturalnie (biorąc pod uwagę teksty) „złowieszczo”, agresywnie, wściekle (niepotrzebne skreślić). Chciałoby się to usłyszeć miejscami growling Bentona a może Schuldinera? Mieszanka próbowanego growlu z linią wokalną to chyba nie najlepszy pomysł dla Diave. Idźmy dalej. Hazy Garden cytuje klimatem (w ciężkich riffach) Sabbsów i baardzo dobrze, wplatając trochę nowej muzy w odcinku z klawiszem podpartym na basie i wokalem recytowanym. Generalnie czuć, że muzykom Diave pomysłów nie brakuje i potrafią zbudować klimat (co naj naj najważniejsze w muzie). The greed of passions OK. The face of the Scarlet Moon wita mnie chórem i jakby bardziej siarczystą gitarą budując mistycyzm, po którym rozdziera piorun i naturalnie rozpoczyna się jazda z prawdziwym growlem na początku (I TAK POWINNO ZOSTAĆ, ale to tylko subiektywna recenzja słuchacza). Panterowe wymiany między gitarami ładnie tworzą ścieżkę do następnej zwrotki i tak już się powtarza.
O co chodzi? Słyszę punk rocka? Tak zdecydowanie. Na początku wydawało mi się, że Sex Pistols gra na dwie stopy i jakby trochę to zburzyło już przyzwyczajenie do klimatu zbudowanego wcześniej. Reverence bo o nim mowa zaskoczył zapatrzeniem lekkim w stronę Kirka Hammeta w solo (całkiem nieźle wykonanym) choć reszta jakby nieco wymagała jeszcze „dopróbowania” przed studiem (Grabarz jednak gra w porządku jak zawsze i to rzeczywiście się wyróżnia). Eressea początkiem powraca do gotycko-metalowych klimatów prowadzonych klawiszem i z lekka patetycznym wokalem (gdzie ten growl?!). Gdyby nie bardziej złożona forma utworu posądziłbym o wzorce z Children of Bodom, ale bardziej (po wolnym fragmencie) brzmi to jak początkujący Opeth (co jest według mnie olbrzymim komplementem z mojej strony:-). Tego naprawdę warto posłuchać. Po raz kolejny żal ściska, że Diave już nie gra. Sacrilege przyciąża temat i zastanawia skąd w metalowo gotyckim klimacie trącającym nawet miejscami blackiem pojawia się ten punkowy wokal? Coming back thru the garden tajemniczo i kosmicznie wprowadza klimat, który zmusza do refleksji i wzbudza ciekawość co będzie dalej. Dalej zaś… utwór się kończy. Ciekawy pomysł, choć żal, że krótki. No i zamykające płytę The greed of pasions '96 / Reverence 96 – zdecydowanie wersje późniejsze bronią się lepiej niż te wcześniejsze.
Podsumowując, materiał Diave w subiektywnej ocenie od 1 do 10 ode mnie dostaje 7,5 za pomysły (tyle też dostają perkusista i klawiszowiec) najmniej dostają wokale i gitary (może wiosłom nie udało się po prostu pokazać). Całość kapeli dostaje natomiast 0 za to, że już nie gra. Wycofując się z takich pomysłów na muzę i projektów jak Diave członkowie zespołu pozbawili (najprawdopodobniej) ludzi materiału polskiego, który śmiało stanąłby w szranki z Opeth czy im podobnym, a to już przecież pierwsza liga. Niestety tylko w trybie przypuszczającym, bo niezawisłe decyzje też czasami kontrowersyjnie bolą.