O żesz! Długo nie mogłem się otrząsnąć po przesłuchaniu najnowszego dzieła niestrudzonych Wikingów. Powaliło mnie ono gębą do gleby i trzymało tak przez czas bliżej nieokreślony. Ciężko jak cholera pisać o takich albumach, bo zawsze ma się wrażenie, że jeszcze nie wszystko się powiedziało. Dam więc sobie spokój z opisywaniem poszczególnych kawałków, ale powiem tylko, że dzięki Death Cult Armageddon wiem wreszcie jak powinien wyglądać modelowy soundtrack do pokręconego filmu grozy, najlepiej dziejącego się w okolicach jesieni średniowiecza. Bo kapitalne na tym albumie są klawisze. To one budują nastrój w większości kompozycji i to za ich sprawą Dimmu Borgir brzmi chwilami jak cała orkiestra symfoniczna. Orientalne wstawki tylko utwierdzają w przekonaniu, że nie mamy już do czynienia ze schematem, ale z kapelą, która ma swój styl i wie, czego chce. Potęga i chwała przebija z każdej sekundy tego materiału. Niech się strzegą zatem watahy epigonów, którzy z marnym skutkiem próbują naśladować brzmienie mistrzów. Daleko wam jeszcze do tego poziomu, daleko. A Dimmu Borgir urasta w moich oczach do miana lidera jeśli chodzi o black metalowe granie, które ostatnimi czasy staje się monotonne do bólu trzewi. Dzięki wielkie za to, że ten cholerny łomot i skrzek (chociaż mało go tu, przyznaję, jest za to sporo czystych wokali) wciąż jeszcze mnie porusza od czasu do czasu, kiedy ukazują się takie krążki jak ten.
ocena: 5/5