FANTOMAS, GUAPO

Rozumiem, iż do serca Stodoły nie wchodzi się z zapalonym papierosem, mając na względzie łatwopalność siana, lecz dlaczego nie wpuszczają z piwem? Nie chcąc uronić ni kropli życiodajnego płynu, występ grupy Guapo obejrzałem stojąc w progu sali koncertowej. Zespół uraczył publiczność dawką niezłego rocka oraz nawiedzonej pozy, acz nie pomiem by zapadł mi głęboko w pamięć.

Rzadko bywa by właściwy koncert rozpoczynał się o 23, kiedy ludzie są już raczej zmęczeni całodziennym uraczaniem się atoli podróżą czy oczekiwaniem, tak jednak stało się tym razem. Podejrzewam, iż organizatorzy z założenia postanowili dać ludziom dodatkowy czas na opróżnienie sporej ilości plastikowych kufli tudzież pochłonięcie zapieczonego z wierzchu ścierwa, w trosce o to, by ich kabzy nie zachowały zbyt długo swego zacnego ciężaru. Tłum jednak głodny był geniuszu i stało się, że doczekał tej chwili…

Wśród radosnego ryku zgromadzonych fanów, na scenie pojawiła się załoga Pattona i bez wstępnych ceregieli rozpoczęła masowy mord. Wbrew zapowiedziom i przypuszczeniom nie powitały nas dźwięki „Delirium Cordia”, lecz dobrze znane hity z dwóch pierwszych albumów. Nie jestem w stanie opisać kolejno utworów tak, jak dzieje się to w przypadku konwencjonalnych wykonawców, muzyka płynęła ze sceny niczym opowieść, utwory przeplatały się i łączyły, ja stałem, opierając nieświadomie własną rzuchwę o podłogę, a świat wokół zdawał się nie istnieć. Stan mój pogłębiał fakt, iż mimo, że kilka metrów ode mnie stały przody, każdy dźwięk słyszałem wyraźnie. Trzeba powiedzieć, że impreza była nagłośniona wyśmienicie i to pozwalało skupić się na tym, co amerykanie robią na scenie.

Zespół widziałem pierwszy raz na żywo acz pojęcie miałem, oglądając wcześniej zapisy jego występów. Tradycyjnie dwie dominujące postaci ustawiły swoje instrumenta na przeciwległych krańcach sceny. Lombardo zasiadał za zestawem Tamy, rozbudowanym bogato akcesoriami Paiste, i nie tyle chodzi tu o same czynele, lecz o gro instrumentów perkusyjnych poczynając od imponującego gongu zawieszonego za jego plecami a skończywszy na blaszanym wiadrze (tu nie jestem pewien czy też firmowanym przez Paiste), które jak się okazało w trakcie występu, może wydawać dźwięki o wiele szlachetniejsze od mlaskających odgłosów mieszania świńskiego żarcia. Patton natomiast wyposażony był w fabrykę przetwarzania głosu zwieńczoną trzema mikrofonami, w tym jednym rodem z policyjnego walkie-talkie. Centralnie, nieco z tyłu, ustawili się gitarzyści. Wygląd równie tradycyjny czyli szopa Osborne'a i czapka Dunna.

Co uderzało przez cały czas trwania koncertu, to niesamowite skupienie z jakim muzycy oddawali ludziom swe dźwięki. Praktycznie cały czas Patton i Lombardo mieli ze sobą kontakt wzrokowy. Nie sądźcie tutaj, że stali jak mumie, Patton skakał jak oszalały kiedy tylko pozwalała mu na to muzyka i obsługa maszynerii. A cóż ten pan wyczyniał ze swoim głosem! Wokaliza złożona ze szczeknięć i krótkich, urywanych, wysokich krzyków przechodziła w linię melodyczną prowadzoną rozedrganym tembrem, podkreślającą kompozycję utworu. Momentami nie wierzyłem jak wysoko ten gość potrafi zawodzić, a w połączeniu z przystojną, nie ukrywajmy, twarzą i lekko diabolicznym uśmiechem dawało to piorunujący efekt i wcale nie zdziwiłbym się gdyby organizatorzy mieli później niejakie kłopoty ze zmyciem z posadzki klubu sromu podnieconych niewiast. Rejestracja na nośniku, poparta nawet najlepszą produkcją, w życiu nie odda tego co można usłyszeć na żywo. Przyznam, że pewnym dźwiękom znanym mi z płyt, nie przypisywałem źródła umiejscowionego w jego krtani. Umiejętne operowanie pogłosami i przesterami było istnym majstersztykiem co w połączeniu z nieprawdopodobną skalą głosu i szerokim wachlarzem rozwiązań aranżacyjnych stawia jego osobę w gronie najciekawszych twórców szeroko pojętej muzyki przełomu tysiącleci. Artysta ten uczynił ze swojego głosu instrument, i to w sposób o wiele doskonalszy i pełniejszy od trwających lata awangardowych poszukiwań twórców, znanych jedynie w hermetycznych środowiskach swoich wielbicieli.

Równie uważnie, może nawet bardziej, obserwowałem co wyrabia Lombardo. Wszyscy znający muzykę Fantomas, wiedzą, że mimo jej metalowych korzeni, penetruje ona o wielsze rozleglejsze rejony muzyczne. I tak wyrosły ze Slayer perkusista, otoczony przeróżnymi kołatkami, tamburynami, a głównie rzeczami o nieznanych mi, laikowi, nazwach, wprowadził do ekstremalnej muzyki inną estetykę. Jego zestaw nagłośniony był idealnie, z góry zbierały dźwięk mikrofony pojemnościowe a on wyśmienicie je wykorzystywał podsuwając im co rusz pod nos swoje brzęczące gadżety. Niektóre rytmy wymagały od muzyka używania naprzemian kliku instrumentów i przekładania ich w rękach, inne znów wydawałoby się proste, oparte były na nierównomiernych podziałach. Publiczność oczywiście wyczekiwała momentów, gdy zawarczą obie centrale i tempo odpowiednio wzrośnie, jednak tego w jaki sposób Lombardo potrafił wzbogacić muzykę swojego zespołu pozornie banalnymi zagrywkami nie zapomnę do końca życia. Używał on tamburynu (chyba) brzmiącego jak ogon grzechotnika, maszynki skrzypiąco-drapiącej, szeleścił czymś, czego z dalsza nie rozpoznałem, oraz poniewierał wspomniane wcześniej wiadro, w które uderzał to znów coś w nim mieszał. Przejścia serwował w dobrze znanym, swoim stylu, ich dynamika rozwalała mi trzewia.

Panowie Buzz i Trevor wydają się stać w cieniu chwały swoich kolegów, jednak wcale tak nie jest. To właśnie instrument basisty stanowi szkielet muzyki zespołu, a jego przesterowane melodie dźwigają na sobie ciężar kompozycji. Słyszałem wyraźnie obie gitary, obie przesterowane a jednak czytelne i zrobiło to na mnie wrażenie. W pewnym momencie, kiedy zespół opuścił scenę na krótką przerwę, pierwsi powrócili sami gitarzyści. Zaczęli grać we dwóch tworząc ścianę dźwięku, chwilę później dołączyli Patton z Lombardem, rewelacyjny efekt a zarazem pokaz kunsztu. Gitara Osborne'a ma bardzo drapieżny przester. Przy dużej głośności można było obawiać się o jakość dźwięku ale słychać było, że gitarzysta nie trwoni dźwięków niepotrzebnie i potrafi okiełznać swojego Les Paula. Struktura muzyki grupy pozwala każdemu instrumentowi wykorzystać własne przestrzenie i to było słychać na tym koncercie.

Jedynym minusem tej imprezy było to, że zaczęła się zbyt późno i trwała zbyt krótko. Była to uczta dla duszy i teatr dźwięku. Nie było bisów. Tu nie dziwię się muzykom Fantomas, koncert sam w sobie stanowił utwór i nie był zwyczajnym występem. Publiczność jednak, nienasycona, długą chwilę skandowała jeszcze głośno i rytmicznie nazwę zespołu. Ja jednak uważam, że panowie Dave, Mike, Buzz i Trevor dali z siebie wiele, i tyle ile mieli dać. Nie żałuję tych kilkudziesięciu godzin podróży, oczekiwania i powrotu za jedną razem z Fantomas.

Powrót do góry