Podobnie jak Bruce Dickinson powrócił do Heavy Metalu albumem „Accident Of Birth”, tak Rob Halford zrobił to samo albumem „Resurrection”. Znam mniej więcej twórczość poprzedniego zespołu Roba- Fight i musze powiedzieć, że mimo iż nie była ona zła, to do Heavy Metalu jej trochę brakowało. Tak więc, Rob znów dosiadł Harleya, znów ubrał skórzane wdzianko i przesłuchał jeszcze raz „Painkiller” aby przypomnieć sobie jak się gra taką muzę. Dziadzia Rob znów począł się drzeć jak na pamiętnym albumie z 1990, opakował świetne melodie w ciężkie kawałki. Wziął całą masę klasycznych patentów z których przecież korzystał przez 20 lat. Dobrał sobie kilku sprawnych akompaniatorów i nagrał album. Zatytułował go „Ressurection” (znam jeszcze przynajmniej 3 tak zatytułowane płyty innych zespołów :-). No i czekał na reakcje fanów. A te przecież nie mogły być inne niż świetne. Halford znów wspiął się na szczyt, a „Ressurection”, mimo iż wcale nie była za bardzo odkrywcza, miała w sobie magię. Tą magię dzięki której „Painkiller” został okrzyknięty kamieniem milowym Heavy Metalu.
Rob rozważnie korzysta z tych wszystkich rozwiązań, które charakteryzują priestowy Heavy Metal. Nie kopiuje bezmyślnie starych patentów tylko inteligentnie je odświeża. To nie jest album dla krytyków muzycznych którzy ciągle oczekują jakichś nowych pomysłów. To jest album dla nas- fanów, którzy chcą znów usłyszeć Roberta w najlepszej formie. Chcą znów usłyszeć te cudowne, mocarne, metalowe dźwięki. Bóg Metalu powrócił!!! I na pewno bardziej zasługuje na to miano niż pewni pozerzy których ktoś kiedyś nazwał Królami Metalu. Halford jest żyjącą legendą.
Album rozpoczyna się krótkim intrem, w którym Rob drze się „reeeeeeeesssuuuureeeeectiiiiiooooooon”. Po chwili ciężki riffowy wał, painkillerowy skrzek i zajebisty refren!!! W tytułowym utworze Rob opowiada jak to powrócił z piekła. Cały tekst jest pełen metaforycznych odniesień do własnej twórczości. Podobna tematyka, z tym że tym razem autobiograficzna pojawia się w drugim killerze- „Made In Hell”. Tutaj dziadzia Halford opowiada o swojej miłości do Black Sabbath, o nagraniu „Unleashed In The East” Judasów i o tym, że wszyscy jesteśmy na drodze do piekła a jej numer to…666! Czyżby jakieś odniesienia do „Accidenta” Dickinsona? Poza tym break w tym kawałku baaardzo przypomina „Steeler” Judasów. Następnie uderza „Locked And Loaded” będący rozrachunkiem z bezlitosną krytyką, która go zjeżdżała za jego poczynania w Fight. „Nightfall” z kolei kojarzy mi się z „A Touch Of Evil”. Podobny mroczny klimat, podobna atmosfera tajemniczości i zła. „Silent Screams” to ballada (taka typowa- metalowa). Kolejny utwór ukazujący rozrachunek Roba z przeszłością i samym sobą. Nienawiść przemawia przez niego gdy z bólem śpiewa iż „krzyczy, bo nie można już nic zrobić nim nastąpi koniec”. Każda sekunda tego ponad sidemiominutowego dzieła jest warta wysłuchania. Czysty Heavy Metal. Mniam!!! Zaraz po nim mamy duet Roba z jakimś Brucem Dickinsonem. Nie mam pojęcia skąd go Rob wytrzasnął, ale koleś śpiewa niesamowicie. Popytam kumpli, może wiedzą coś o tym Dickinsonie. Pewnie jakiś nowy wokalista powermetalowy :-). Żarty na bok, bo współpraca obu panów wypada fenomenalnie!!! Szkoda że wspólny projekt Roba, Bruce'a i Geoffa Tate'a (nie lubię go wprawdzie, ale…) nie doszła do skutku. No ale mamy Avantasię, a tam świetnych wokali jest cała masa. Połowa płyty za nami. Teraz czas na „Cyberworld”. Tematyka informatyczna (tu jakiś wirus, tam „trojan”), ale kawałek utrzymany w starym dobrym judasowym stylu. Genialny refren i bardzo przyjemny break z „harmony solo” obu gitarowców. Świetnie się to sprawdza na koncercie, gdzie podczas tego cały tłum drze się pod melodię. „Slow Down”. Świetny jest fragment gdy następuje wyluzowanie. Czyste gitary, fajny werbel i Rob. Ten koleś po tych 30 latach nadal czaruje swoim głosem. Później jest „Twist” z jakimiś dziwacznymi klawiszami. Najgorszy track na płycie. Ale już w „Temptation” wszystko wraca do normy. Przepiękny break wokalny przypomina „A Touch Of Evil”. A dalej jest równie ciekawie. Heavyrockowy „Drive” ma w sobie coś klimatu „Living After Midnight”, czy też „Hell Bent For Leather” Priesta. Od razu chce się dosiąść motocykla i pojechać w dal. W zamykającym album „Saviour” Rob jeszcze przypomina tym, którzy zapomnieli, kto tu jest górą i kto jest Bogiem Metalu. O lepsze zamknięcie albumu nie można prosić. Gdy tylko milkną ostatnie takty „Zbawiciela” to odpalamy album od początku. Reeeeeeessuuuuuuuuureeeeectiiiiiiiiiioooooooonnn!!!!
Wydając ten album, Rob pokazał że Heavy Metal żyje i ma się dobrze (mimo iż po „Painkillerze” stwierdził że Metal umarł :-). Pokazał też kto jest Metalowym Bogiem, Królem, Zbawicielem, Mesjaszem etc. All hail Rob Halford!!!
„Here I am now, I'm your Saviour, there can be only one. I'm the master, past and future. Now your end has begun”