Georga Martina przedstawiać, jak sądzę, nie trzeba. Wszak każdy, kto chociaż przez chwilę zetknął się z legendą i protoplastami popu i całej współczesnej muzyki popularnej, czyli The Beatles, kojarzy kto zacz. Postać to niezwykła, barwna i – przede wszystkim – genialna. Mimo iż Martin współpracował z wieloma zespołami, to jednak właśnie za sprawą Wielkiej Czwórki jego nazwisko stało się znane. Nic dziwnego zatem, że nadszedł wreszcie czas, aby Martin zdecydował się zrealizować album, który jest w pewnym sensie hołdem The Beatles, ale… hołdem dość niezwykłym.
Ale po kolei. Najważniejsze jest to, że powszechnie znane są utwory Beatlesów w wykonaniu bądź ich samych, bądź też tysięcy mniej lub bardziej znanych muzyków. Próżno przytaczać tu ich nazwiska – niemal każdy przecież muzyk kiedyś pogrywał sobie coś z ich repertuaru. Nowością zaś tej płyty jest fakt, iż w większości kompozycje te wykonują aktorzy. I to wykonują nieraz w dość zaskakujący sposób. Ale o tym za chwilę. Prócz śpiewających aktorów znalazło się tu także miejsce dla muzyków, którzy w dość intrygujący sposób potraktowali spuściznę Anglików, głównie odzierając ją ze słów, a wysuwając na pierwszy plan melodyjne bogactwo tychże utworów.
Przykładem niech będzie urzekająca wersja A Day In The Life autorstwa Jeffa Becka – nie dość, że sam utwór należy do ścisłej czołówki dokonań spółki Lennon/McCartney, to jeszcze ta gitara, która potrafi zbudować całą narrację wokół kilkunastu dźwięków. Majstersztyk. Albo Because w wykonaniu Vanessy Mae, o której mało kto już pewnie pamięta (kilka lat temu owa utalentowana skrzypaczka jawiła się jako nadzieja na udany mariaż popu z muzyką klasyczną – niestety, po ciekawym albumie słuch o niej zaginął). Tu z kolei dominują skrzypce i też jest pięknie.
Jeśli chodzi o śpiewających aktorów z kolei, to śmiało można powiedzieć, że aranżacje klasycznych już przecież kompozycji zaskakują. I tak mamy kapitalny duet Robina Williamsa i Bobby'ego McFerrina w Come Together. Jeden lepszy od drugiego! McFerrin dokonuje cudów używając tylko strun głosowych, a wtóruje mu Williams, który cedzi słowa tym swoim dziwacznym angielskim brzmiącym, jakby mówiący właśnie wrócił po czterdziestu latach wygnania w Rosji. Jeszcze bardziej dalekie od oryginału jest A Hard Day's Night, które wykonuje Goldie Hawn, a które brzmi niczym żywcem wyjęte z jakiegoś podrzędnego baru, gdzie znudzona orkiestra pitoli akompaniując miernej wokalistce. Ale ma to swój urok, który doceni ten, kto posłucha. Z kolei I Am The Walrus urzekł mnie przede wszystkim niesamowitą werwą i umiejętnościami Jima Carreya, którego w życiu bym nie podejrzewał o podobne zdolności. Kapitalnie brzmi ten numer, w którym zniekształcony głos aktora panuje niepodzielnie wprowadzając absolutnie szaloną atmosferę. Popisał się Phil Collins, który właściwie nie wiadomo do której grupy wykonawców się zalicza (jest przecież i muzykiem i aktorem). Wykonuje on to wiązankę utworów z Abbey Road: Golden Slumbers, Carry That Weight, The End. I robi to po mistrzowsku, jak na profesjonalistę przystało. Ale według mnie najbardziej niesamowitym wykonaniem objawił się Sean Connery, któremu przypadło w udziale In My Life. Muzyka, nad którą góruje szkocki akcent tego wielkiego aktora i od razu rozpoznawalny głos to wielka rzecz. Naprawdę niesamowity moment, wart zachowania dla potomności.
Istotne, że całość wyprodukował oczywiście sam Martin. On także jest autorem (w większości przypadków) aranżacji owych utworów, a nawet zamieścił tu nową wersję swojej sławnej The Pepperland Suite z filmu Yellow Submarine, którą poprzedza Here Comes The Sun w wersji mistrza muzyki filmowej Johna Williamsa. Perła pośród kamieni, doprawdy. Polecam tę płytę każdemu, kogo choć trochę obchodzi historia muzyki popularnej i kto ciekaw jest jak interesująco mogą zabrzmieć kompozycje The Beatles, gdy biorą się za nie mistrzowie innej zgoła profesji.
ocena: 5/5