Wyjaśnijmy sobie już na samym początku: metalu na tej płycie jak na lekarstwo. Przynajmniej tego rasowego, wbijającego w ziemię. Jeśli już odzywają się metalowe korzenie, to jest to granie raczej w stylu ostatnich dokonań Paradise Lost przefiltrowanych przez muzyczne oblicze Massive Attack do spółki z Portishead – przetworzony wokal – jak choćby w otwierającym płytę numerze Ronaa albo w Lunie, dodatkowo ujawniającej jakieś tam wspólne fale z Artrosis. Echa kapel trip-hopowych wyczuwalne są zresztą jeszcze w innych kompozycjach. Meren Re, Dialog ciał oraz Dobranoc tchną tym niezwykłym klimatem, w którym nastrój budują przede wszystkim klawisze oraz cudowny głos Mai Konarskiej, a gitary – chociaż istotne – uzupełniają tylko brzmienie. Na wyróżnienie zasługują przede wszystkim dwa utwory: Zobaczyć siebie oraz Ansuu. Pierwszy z nich kompletnie odstaje od reszty materiału ale jest chyba najlepszą kompozycją na Candrze. Brzmi momentami jak jakaś poddana unowocześniającym zabiegom melodia ludowa, w której prym wiedzie głos, rysujący się na delikatnym klawiszowym tle. Ansuu natomiast to rzecz w większości instrumentalna, długa, powoli się rozwijająca. Ujawnia mnóstwo fascynacji muzyków, łącznie z zupełnie nieoczekiwanymi – dla przykładu: w okolicach dziewiątej, dziesiątej minuty partia gitary do złudzenia przypomina motyw znany z utworu Lifeless Dead niejakiego Mad Season. Wszystko to sprawia, że Candra jest płytą ciekawą. Fajnie przyrządzona mikstura rocka i gotyku przyprawiona szczyptą metalu .
ocena: 4/5