Muzyka zwana bez sensu progresywną już od dłuższego czasu zjada swój własny ogon. W zasadzie większość albumów, które wrzuca się do tego worka nie proponuje nic nowego, nic naprawdę swojego, a ogranicza się do kopiowania brzmienia i patentów swoich mistrzów, czyli przeważnie Marillion i starego Genesis. Bardzo oczywisty klimat, zagrywki powtarzane w 90 % progresywnych produkcji i czytelne od pierwszych dźwięków odniesienia sprawiają, że doprawdy trudno uznać propozycje co poniektórych wykonawców za rzeczywiście oryginalne. Niestety choroba ta dotyka zdecydowaną większość polskich kapel progresywnych. A jeżeli korzystamy z dokonań innych, jeśli cofamy się w swoich fascynacjach wiele albumów wstecz, jeśli interesuje nas uzyskanie brzmienia sprzed dwudziestu lat, to jak – do ciężkiej cholery – można to nazywać muzyką progresywną, czyli ukierunkowaną (według definicji słowa „progresywny”) na rozwój, na odkrywanie nowych przestrzeni? Paradoks, według mnie. Dlatego nie darzę owego gatunku jakimś szczególnym sentymentem i drażni mnie, kiedy trafiają mi się płyty typu Satellite, która to grupa do bólu mieści się w ramach już dawno temu ustanowionych przez dziesiątki innych zespołów i dosłownie boi się wytknąć nos poza sprawdzone, dobrze znane terytorium. Byle tylko nie zagrać czegoś, co by wystawało poza przyjęty schemat. Broń Boże!
Na całe szczęście istnieją jeszcze prócz tych „konserwatywnych” grupy, które rozumieją potrzebę rozwoju, poszukiwań. I choć nie jest ich przerażająco dużo, to muzyka przez nie proponowana wykracza poza regułę prostego kopiowania. Taką kapelą jest niewątpliwie tzw. supergrupa O.S.I. Tworzą ją muzycy na co dzień związani z Fates Warning (Jim Matheos), Dream Theatre (Mike Portnoy) i Chroma Key (Kevin Moore). Dodatkowo skład uzupełniają postaci nietuzinkowe, jak chociażby Steven Wilson z Porcupine Tree, który tu udziela się troszkę wokalnie. Już patrząc na skład można mieć pewność, że otrzymujemy produkt na najwyższym poziomie. Wszak wszyscy ci muzycy oraz ich grupy należą do ścisłej – tej twórczej, zaiste progresywnej – czołówki gatunku.
Przy całej jednak różnorodności członków O.S.I. muzyka, która jest efektem ich współpracy jest naprawdę ciekawa. Trudno jednoznacznie stwierdzić, który z panów wywarł na całość największy wpływ, zbliżając tym samym O.S.I. do dokonań swojej macierzystej formacji. Fakt, że Kevin Moore odpowiada za wokale ma tu duże znaczenie. Przez to muzyka chwilami nieodparcie kojarzy się z płytami Chroma Key (np. w When You're Ready). Lecz o ile grupa ta znane jest przede wszystkim z klimatów bardziej subtelnych, spokojnych, to nie można już o Office Of Strategic Influence powiedzieć, że jest to taki właśnie album. Sporo tu czadu (Head, Horseshoes And B-52's), nawet bardzo nowoczesnego, ocierającego się o nu-metal (OSI). Kapitalnym momentem albumu (ba, momentem, który trwa 10 minut…) jest ShutDOWN. To wielki utwór, w którym mieszają się najróżniejsze wpływy i klimaty, słychać i Dream Theatre i King Crimson i nawet elementy thrashu. Otwierający album The New Math i zamykający go Standby (Looks Like Rain) jako żywo kojarzą się z Pink Floyd. Szczególnie ten drugi utwór, w przypadku którego nie mogę oprzeć się wrażeniu, że brzmi niemal identycznie jak Pigs On The Wing z albumu Animals Floydów.
Generalnie płyta O.S.I. stanowi cholernie inteligentne połączenie ciężkich brzmień z bardzo nowoczesną elektroniką, który to jednak melanż nie sprawia wrażenia sztucznego. Wręcz przeciwnie – ta muzyka żyje i rozwija się. Oby więcej takich krążków.
ocena: 5/5