Drugi album Slash's Snakepit ukazał się prawie równo pięć lat po debiucie. I powiem szczerze: zastanawiam się mocno, po jaką cholerę Guns N'Roses mieliby się ponownie schodzić, skoro dawni członkowie tej kapeli wydają takie płyty, które spokojnie zakasowują dokonania macierzystej formacji. Serio. To jest kapitalna płyta i śmiem twierdzić, że jest dużo lepsza niż np. Use Your Illusion…
Tym razem Slash zmienił radykalnie skład kapeli, którą w chwili wydania Ain't Life Grand tworzyli: „człowiek z włosami” na wieśle, Rod Jackson na wokalu, Johnny Griparic na basie, Matt Laud na perkusji i Ryan Roxie na gitarze. Nie ma znaczenia, że ze składu wypadli dawni kumple z G N'R i że zmienił się wokalista. To naprawdę nie przeszkadza w słuchaniu – wręcz przeciwnie, przynajmniej dostajemy znów coś świeżego.
Świeżego jednak tylko w sensie personalnym, bo muzycznie nie należy spodziewać się większych rewolucji. Slash i spółka nadal penetrują rejony bluesowe i hard rockowe. O ile jednak It's Five O'Clock Somewhere dość jawnie odwoływało się do tradycyjnych brzmień i raczej mieściło się spokojnie w przegródce blues rock, to już Ain't Life Grand zawiera bardziej zróżnicowane brzmienia. Trochę więcej tu kombinacji. Shine brzmi bardzo nowocześnie, niczym grunge'owo-stonerowy wymiatacz. Mean Bone zaczyna się skreczami i gadką panienki. W Serial Killer śpiewa chórek dzieciaków. Ale przede wszystkim otrzymujemy solidną dawkę potężnego, pomysłowego, kapitalnie zagranego ROCKA. Tak, ROCKA dużymi literami, bo uważam, że tak powinna brzmieć prawdziwa rockowa muzyka. Slashowi solo udało się to, czego z G N'R nigdy osiągnął – zbudował na bazie bluesa i hard rockowych korzeni swoje własne, powalające brzmienie. Jeśli ktokolwiek spodziewał się, że po odejściu z zespołu Slash będzie dalej grał tak, jak w kapeli, to srodze się zawiódł. Już It's Five O'Clock Somewhere sygnalizował, że gitarzysta nie zamierza przetrząsać swojej przeszłości, lecz woli raczej korzystać z dorobku mistrzów. Oczywiście, zawsze można wypatrzyć pewne podobieństwa – to nieuniknione, jeśli czerpie się z tej samej obszernej skarbnicy, z której czerpało wcześniej wielu, w tym G N'R. Ale sądzę, że muzyka Slash's Snakepit przewyższa macierzystą formację gitarzysty przynajmniej jeśli chodzi o uczucie wkładane w granie. Wystarczy posłuchać np. Life's Sweet Drug, żeby przekonać się z jaką pasją jest tworzona ta muzyka. Albo kawałek tytułowy – dla mnie majstersztyk.
Tak ciągle ględzę o wyższości Slash's Snakepit nad G N'R, bo sam nie mogę w to uwierzyć. Wydawało mi się, że Appetite For Destruction jest płytą nie do przebicia w tym sensie, że cokolwiek by Gunsi nie nagrali, to i tak nie będzie to lepsze, mocniejsze, bardziej spontaniczne niż debiut. I nieważne, czy mówimy o Gunsach w sensie kapeli, czy solowych projektach muzyków. A tu nagle okazuje się, że Slash nagrał album, który powalił mnie na łopatki i zakwestionował moje wcześniejsze przekonanie. Ale to przecież dobrze – tak niewiele rzeczy potrafi w tych czasach zaskoczyć. Trzymam mocno kciuki za Slasha, żeby następnym albumem, który nie wiadomo kiedy się ukaże sprawił, żeby szczęka wyskoczyła mi z japy i z brzękiem upadła na podłogę.
ocena: 5/5