Na wiosnę 1995 roku Ju Ju Hounds – z którymi Izzy nagrał wyśmienity pierwszy swój solowy album niedługo po odejściu z Guns N'Roses – rozpadli się, a Stradlin postanowił pojechać na zasłużone wakacje. Nie wytrzymał jednak zbyt długo i już pod koniec 1995 roku skrzyknął się z dawnym kumplem z kapeli, Duffem McKaganem po to, aby zarejestrować materiał na kolejny album. Do tej dwójki dołączył gitarzysta Ju Ju Hounds, Rick Richards oraz perkusista Taz Bentley (wcześniej w Reverend Horton Heat). Panowie zamknęli się w studiu i w ciągu ośmiu dni nagrali dziesięć numerów, które później stały się podstawą albumu 117 Degrees.
Ta płyta ukazała się jednak dopiero w 1998 roku. Dlaczego? To wie chyba tylko sam Stradlin. Prawdopodobnie nie przywiązywał on większej wagi do nagranych piosenek, bo – jak sam później twierdził – ten album to „nic wielkiego, tylko zabawa”. Czy faktycznie tak jest? Wydaje się, że w przeciwieństwie do debiutu 117 Degrees jest spokojniejsze, bardzie wyważone, jakby bardziej przemyślane (co może śmieszyć w kontekście tempa nagrywania). Więcej tu różnych ścieżek, którymi podążali muzycy. Jest więc dynamicznie, chwilami nawet punkowo (w Ain't It A Bitch, 117, Freight Train). Są momenty ocierające się o alternatywę (Gotta Say, Parasite). Jest też coś na kształt pastiszu muzyki kabaretowej, połączonego z rhythm'n'bluesem (Here Before You). Znajdziemy tu także oczywiście odpowiednie odwołania do Keitha Richardsa i Stonsesów w ogóle (Memphis, Old Hat, Up Jumped The Devil). A na koniec dostajemy kapitalny numer instrumentalny Surf Roach, który przywodzi na myśl motyw przewodni z Pulp Fiction i kojarzy się aż nadto z końcówką lat 60.
Krótko zatem mówiąc: na pewno bardziej barwna to płyta niż debiut, bardziej zróżnicowana. Czy jednak lepsza? Wydaje mi się, że jednak nie. Brakuje tu bowiem tej spontaniczności, która cechowała Izzy Stradlin And the Ju Ju Hounds, tej ewidentnej radości z grania. Chociaż nie twierdzę, że na 117 Degrees chłopaki nie bawią się dobrze – owszem, lecz tej płycie, mimo oczywistych walorów muzycznych i wykonawczych brakuje po prostu tego nieuchwytnego „czegoś”. Nie zmienia to faktu, że 117 Degrees jest świetnym albumem.
ocena: 4/5