Nie łatwa to płyta – zarówno do słuchania, jak i recenzowania. No bo jak w kilku zdaniach określić cały potężny ładunek emocjonalny, jaki kryje się w tych nagraniach? Jak można jej słuchać i siedzieć spokojnie, kiedy z głośników sączy się przyprawiający o dreszcze głos?
Nie pierwsza to płyta zespołu „wcześniej znanego jako” Umbra. Poprzednia, Ater, ukazała się w 1999 roku nakładem Fluttering Dragon Records i przyniosła muzykę o tyle podobną do tej z Comy, że tak samo niemożliwą do krótkiego scharakteryzowania.
Nie jest to w zasadzie zespół z prawdziwego zdarzenia. Wokalistka eLL twierdzi, że bardziej kreuje pewien nastrój, niż śpiewa konkretne teksty. Duża część jej wokaliz to jedyne w swoim rodzaju głosowe skoki na bungee – kiedy dźwięki wznoszą się, łagodnie lub nagle opadają, śmiech przechodzi w dziecięce łkanie, a krzyk niespodziewanie zamienia się w pełne seksualnego uniesienia jęki. Maciej, odpowiedzialny za muzykę, preparuje jako podkład dla głosu eLL odpowiednie tło. Wygenerowane w całości na komputerze i instrumentach elektronicznych brzmienia wskazują na różne fascynacje.
Nie sposób jednoznacznie określić źródła natchnienia dla tej muzyki. Nie ma chyba sensu wymieniać z nazwy zastępów (prawie) nikomu nie znanych zespołów. Wskażę zatem na bardziej ogółowi znane kapele, których wpływ wyczuwam na Comie. Na pewno będzie to Laibach, od którego Sui Generis Umbra zaczerpnęła skłonność do industrializmów i momentami mocno tanecznych rytmów. Z pewnością Ulver z trzech ostatnich albumów, których charakterystyczny oniryczny klimat łatwo na Comie odnaleźć. Być może wytrwałe ucho doszuka się wpływów klasycznego gotyku, a już na 100% ambientu.
Nie warto wierzyć terminowi używanemu podczas promocji tej płyty. Że niby jest to „black ritual ambient”? A cóż to takiego? Może jestem ignorantem, ale o ile „ambient” na Comie słyszę, owszem, to już „blacka” ni cholery (chyba żeby podciągnąć pod niego niektóre odgłosy wydawane przez eLL, ale to chyba jednak przegięcie). Ale cóż, każdy termin jest dobry, żeby zaszufladkować muzykę, tymczasem…
… nie da się zaszufladkować Sui Generis Umbra. W Polsce, a może nawet w Europie próżno szukać drugiej takiej kapeli.
Nie wolno na tym albumie wyróżniać ani jednego utworu! Absolutnie! Coma jest całością, przemyślaną, ciekawie ułożoną opowieścią o jednym dniu – od wschodu do całkowitego zachodu słońca. Każda kompozycja w unikalny sposób odzwierciedla stan duszy człowieka o konkretnej, ściśle określonej porze. Każdy utwór jest logicznie powiązany z następnym i poprzednim. Oddzielnie, przestaje funkcjonować jak należy, chociaż oczywiście da się słuchać wyrwany z kontekstu. Utwory odmalowując poszczególne fazy wędrówki słońca przez nieboskłon próbują oddać niepowtarzalny nastrój chwili. I tak, poranek zaczyna się spokojnie, delikatnymi plamami instrumentów klawiszowych, na tle których unosi się głos. Południe to słoneczny i muzyczny zenit, największe nagromadzenie industrialnych odjazdów, bardzo emocjonalny śpiew poparty energiczną muzą. Wieczór z kolei objawia się uspokojeniem, zwolnieniem tempa, niby zmęczonymi wokalizami, odrobinę paranoicznymi. A wszystko na koniec zmierza ku ostatnim samotnym dźwiękom głosu eLL, która wprowadza podróżnika w CISZĘ. Nie należy podchodzić do Comy na spokojnie, bo może ona ten spokój zburzyć. Jest to płyta niepokojąca, jakich niewiele.
Nie używając wyszukanych środków, a posługując się dość prostym instrumentarium oraz głosem (ale jakim głosem!!!) udało się Sui Generis Umbrze stworzyć dzieło, które z pewnością nie powali na kolana konserwatystów pochłoniętych trawieniem popowej papki. Docenią je z pewnością koneserzy sztuki przez duże S.
Nie będzie o tym zespole głośno.
Nie znaczy to jednak, że wolno przejść obok Comy obojętnie.
Nie wolno.
ocena: 5/5