TESTAMENT „The Ritual”

TESTAMENT „The Ritual” - okładka


Muzycy Testament nigdy nie ukrywali, że ta płyta była robiona pod Alexa Skolnicka. I myślę, że wyszło to formacji na dobre, pomimo panującej opinii, że Kalifornijczycy ulegli powszechnej wśród thrashowców modzie na podążanie tropem Metalliki i jej czarnej płyty i komercjalizowaniu swych kompozycji poprzez uproszczenie muzyki i uładzaniu brzmienia, vide Megadeth „Countdown To Extinction”, Exodus „Force Of Habit”, Anthrax „Sound Of White Noise, itp.Małą różnicę sprawi wam pewnie fakt, iż już po trzeciej płycie „Practice What Yuo Preach”, wydanej ładnych parę lat przed black albumem, członkowie Testamentu w wywiadach przyznawali się do brania pod uwagę także względów komercyjnych. No chyba, że tylko w polskich zinach mieli odwagę to przyznać, choć w to akurat szczerze wątpię. Ale o ile „Practice What You Preach” nie jest jakoś bardziej odległy od longa „Souls Of Black”, o tyle „The Ritual” przynosi faktycznie muzykę innej jakości.

Numery stały się masywne, w kroczących raczej tempach, niż szybkich. Wokalista Chuck Billy, zapewne dzięki swej indiańskiej niezłomności, chwilami odważa się śpiewać nawet jak Sebastian Bach, albo Kory z Warrior Soul, ale ponieważ robi to tak zajebiście i obłędnie, że nie ma czego kląć, albo po czym rozpaczać. Ma to gardziołko, oj ma. Myślę, że w metalu jest w stanie podejść pod każdy temat.

Jak wspomniałem, materiał był robiony pod Skolnicka, który niedługo po wydaniu tej płyty odszedł z zespołu i zajął się graniem jazzu. Jednakże nas interesują tu jego dokonania z czasów przed tym zapewne wielkopomnym zasileniem szeregów kolejnych nieznanych jazzmanów. A że gitarzysta to wszechstronny, to z zagrał tak poczesane partie z niesamowitym czuciem i wręcz chłodną precyzją dozowania środków, że chyba po raz pierwszy od czasów „New World Order” nie musiał się donikąd śpieszyć, żeby zdążyć nagrać się i wyrobić w tych danych mu kilku kółkach na solo, tylko zagrał tyle, ile chciał, a co najważniejsze dla słuchacza, dokładnie jak chciał.

Mnie ta płyta czesze, bo jest mieszanką energii i komercji, która się o ironio nigdzie dobrze nie sprzedaje ale za to sprawia, że materiał jest dopieszczony, a stąd każdorazowe przesłuchiwanie tej płyty sprzyja nasyceniu naszej żądzy błyskotliwej techniki. Niestety mam wrażenie, że nie poznano się na tym wystarczająco, i że po tej płycie nastąpiła stopniowa dezercja fanów grupy, którzy pragnęli tradycyjnego testamentowego speeda. Następna część nie potrafiła znieść Testamentu bez Skolnicka, potem po kilku szaroburych płytach zraziła się dodatkowo płytą „Demonic”, którą zapowiadano jako stary dobry Testament, a okazała się ni to deathem, ni to kiłą. Dopiero po „The Gathering” notowania grupy ponownie podskoczyły w górę. Nic to. Dla mnie ta płyta jest najdoskonalszym dziełem z tej czarnoalbumowo thrashowej fali dorobkiewiczów, a nawet przebijającym kolejny mój ulubiony album „…And Justice For All” Metalliki. Czemu? Muza jest prostsza niby, ale za to więcej jest tu dla mnie ciekawszych rzeczy zarejestrowanych studyjnie, zapewne nie do odtworzenia w wersjach koncertowych, różnorodność gitarowych tricków, no i przede wszystkim klimat. Ta płyta pomimo swej spójności nie jest monotonna, a wręcz zastosować można do niej barokowy kanon piękna „w różności jedność”. Nie ma sensu wypisywać co tu kto i gdzie fajnie opatentował, bo lista wykroczyłaby kilkakrotnie poza ramy tej recenzji. Z czystym sumieniem polecam ją każdemu miłośnikowi muzyki, i temu lubującemu się w hard rocku, i teku, którego uwiódł thrash, i nawet zwolennikom cięższego jazzu. Unitas in Varietate. Szybko tej płyty nie zapomnicie, mogę dać głowę. Albo nie. Jeśli kogoś przekonałem proszę tylko o przesłanie na mój adres adamemnlm@poczta.wp.pl dyplomu uznania.

Lista utworów

Signs Of Chaos
Electric Crown
So Many Lies
Let Go Of My World
The Ritual
Deadline
As The Seasons Grey
The Sermon
Return To Serenity
Troubled Dreams

Powrót do góry