„Kingdom Of The Fearless” jest pierwszą częścią metalowej opery Virgin Steele pod tytułem „The House Of Atreus”. Jest ona opowieścią o powrocie Agamemnona z wojny trojańskiej, lecz wiele wątków pobocznych sprawia iż koncept jest nieco zagmatwany i trzeba trochę poczytać opis zawarty w książeczce do płyty by pojąć o co dokładnie chodzi i kto jest przeciwko komu. Album jest bardzo długi. Ponad 70 minut. 22 utwory. Część z nich to krótkie instrumentale, inne to przerywniki wprowadzające w klimat kolejnych utworów. Czasami takie trzy krótkie kawałki składają się w jeden i słucha się tego świetnie. Reszta to ciężkie Heavy Metalowe killery. Nie można się tą płytą znudzić. Wielość rozwiązań, różnorodność, bogactwo aranżacji, świetna technika muzyków i cudowna orkiestracja sprawiają że powstało dzieło wyjątkowe. Utwory są rozbudowane, ciekawe, bardzo dynamiczne, pełne ciekawych pomysłów.
Cały album zaczyna się ponad 7 minutowym „Kingdom Of The Fearless”. Typowy Virgin Steelowy hymn. Ma w sobie wszystko co potrzeba w takim kawałku. Szybki rytm, podniosłe epickie klawisze, świetne solówki, genialny refren no i oczywiście niepowtarzalny wokal Mistrza. Podobny klimat prezentują też inne utwory, np. „Through The Ring Of Fire”, „Great Sword Of Flame”, „Return Of The King”. Świetne barbarzyńskie metalowe czady. Słychać w nich trochę nawiązań do klasyki rocka i metalu. Np. początek „Fire God” jest bardzo podobny do „Hellion” Judasów. Riff z „Return Of The King” przypomina „Immigrant Song” Led Zeppelin. Poza tym nad płytą unosi się cały czas duch Queen. Słychać, jak duży wpływ wywarł ten band na DeFeisa. Oczywiście to nie są wady. Podnoszą one wartość albumu.
Z drugiej strony mamy utwory instrumentalne. Np. „Prelude In A Minor”. Krótki koncercik na organy kościelne obrazujący powrót Agamemnona do Argos. Albo wspaniałe nawiązanie do „Sword Of The Gods” (Z „Invictusa”) w „In Triumph And Tragedy” i „Agony And Shame”. Przyznam się że słysząc go znów usiadłem z wrażenia. Tego właśnie brakowało mi w innych zespołach. Muzyka Virgin Steele jest pełna powtórzeń, nawiązań. Utwory z różnych płyt przenikają się nawzajem, dzięki czemu czuć taką więź, która spina całą muzykę Steele. Nawiązania są dobrze przemyślane i nie wciskane na siłę, dzięki czemu album nabiera nowych barw i jest ciekawszy. W „G Minor Invention” mamy nawiązanie do tematu z „Emalaith” („The Marriage Of Heaven And Hell Part II”). Takie smaczki podnoszą adrenalinę i sprawiają że ta muzyka ma nieziemski klimat.
Mamy też krótkie przerywniki, jak np. „A Song Of Prophecy” będący solówką fortepianową. Ale cały czas nie można oprzeć się wrażeniu, że obcujemy z dziełem przemyślanym i skończonym. Trudno jest powiedzieć że jakiś kawałek jest lepszy od drugiego a innych gorszy. Płyta jest bardzo równa. Wszystkie utwory idealnie się zazębiają i sprawiają wrażenie nierozłącznej całości. Niektóre kawałki są orkiestrowymi przerywnikami. Jak na przykład „Day Of Wrath”. Ciężko się domyślić, że to jedynie klawisz, a nie prawdziwa orkiestra symfoniczna. Czasami („Narcissus”) całość nabiera filmowego klimatu rodem z „Gladiatora”.
Bardzo podobają mi się gitary na tym albumie. Nie ważne czy Ed Pursino wygrywa ostry riff, czy też szybkie solo, jest po prostu świetny. Riffy na tej płycie są naprawdę killerskie. Dawno już takich nie słyszałem. Czasami lecą one Judasem, czasami Dio. Są po prostu rewelacyjne. To samo z wokalem. Dave jest naprawdę wszechstronny i różnorodny. Posłuchajcie początku „And Hecate Smiled” a będziecie wiedzieć o co chodzi. Może śpiewać agresywnie („Through The Ring Of Fire”), delikatnie („Gate Of Kings”) i na całą masę innych sposobów. No i te przepiękne linie wokalne, które są jego autorstwa. DeFeis to geniusz. Na płycie jest cała masa momentów które wpadają w ucho i nie można się od nich uwolnić. Niejeden z was będzie chodził po ulicy drąc się „through the ring of fire!!!” :-).
Zbliża się koniec recenzji, a ja się zastanawiam jak podsumować to co napisałem do tej pory. „House Of Atreus Act I” jest niewątpliwie albumem trudnym. Jednakże po kilku przesłuchaniach nie można się już od niego uwolnić. Bije od niego urzekające piękno i chyba każdy wymięknie słuchając np. „Child Of Desolation”. Album jest wart każdych pieniędzy. Jeśli więc chcesz odpocząć od zespołów grających prosty Heavy Metal to „Atreus” jest dla Ciebie. Daję głowę, że nie będziesz się nie nudzić. A osobiście czekam na następny album Virgin Steele. By the Hammer of Zeus!!! Virgin Steele rules!!!!