Nie znam wcześniejszych dokonań kapelki Wizard, ale może to i dobrze, bo kolejnych jej produkcji chyba też nie chciałbym poznać. Otóż Wizard to aż do bólu typowy przedstawiciel mieszanki speed-power-metalowej. Patetyczne wokale, które opowiadają rzecz jasna o mitologii skandynawskiej. Grupowe zaśpiewy stylizowane na chór. Szybkie, acz schematyczne gitary. Plus reszta. Nic wielkiego, nic odkrywczego. Od lat już tak grają Freedom Call, Stratovarius albo Luca Turilli z macierzystą kapelą lub bez.
Próżno na tym albumie wyróżnić choćby jeden numer, bo przyznam się szczerze: żaden z nich nie zapadł mi w pamięć nawet po kilkukrotnym przesłuchaniu. Być może słuchałem nie dość uważnie, a może… taki już urok Wizarda. W każdym razie zrobiłem pewien eksperyment. Przełączałem się mianowicie szybko pomiędzy samymi początkami kolejnych utworów, a potem skakałem po końcówkach. I co? Wciąż to samo. Kiedy po kilkudziesięciu sekundach zmieniałem piosenkę, kolejna zaczynała się tak, jak poprzednia brzmiała gdzieś w środku. Równy album? Czy może raczej brak pomysłów na kompozycje?
Całość w dodatku na kilometr jedzie jakąś dziwną mieszanką brzmieniową. Bo niby instrumenty są nagrane w porządku, wszystko słychać, perkusja może niezbyt potężna, ale to można przeboleć. Ale wokale – ewidentnie podchodzą pod dokonania pudel metalowców z połowy lat 80. Może mam skrzywiony słuch, ale ja tam słyszę Europe! Poważnie! Oczywiście nie w całej linii wokalnej, ale w tych rzewnych grupowych partiach gdzieś w okolicach czwartego lub piątego numeru. Ale OK. Nie warto tak się rozwodzić. Płyta słabiutka. Dla zatwardziałych fanów gatunku.
ocena: 2/5