DRAGON'S EYE, CHAINSAW, ANTARES

„Paragraf” wypełnił się prawie szczelnie, było spoko na luzie z ponad setka, a może i ponad dwie seciny pióraczy. Nie wiem dokładnie, ale do baru trzeba było iść slalomem. Wszyscy w skórach, albo harleyowskich garniturach. Morze włosów…

Koncert rozpoczął ANTARES. Fajne, sympatyczne heavy. Paradoksalnie, mimo iż otwierali imprezę, mieli najlepiej ustawione brzmienie. Poza tym faktem, najlepiej zapamiętałem ich koncert, bo lubię takie granie. Z kapelą zaśpiewał będący na zastępstwie wokalista Hollow Sign, no i czuję potrzebę rozpłynięcia się w pochwałach, bo gdybym o tym nie wiedział, to nie poznałbym się, że nie śpiewa na stałe w składzie. Profesjonalista z prawdziwego zdarzenia. Pod sceną panowało ożywienie, w zasadzie bez pogowania, ale kilkadziesiąt osób potrząsało rytmicznie grzywkami. Po około 40-50 minutach chyba, na scenę został zaproszony wokalista Chainsaw i w takim rozszerzonym o jego aparycję składzie odegrany został jakiś szlagier, kurde nawet pamiętałem jaki, ale przyznam się szczerze, że już nawet nie pamiętam, co to było. Paranoid? Born To Be Wild? W każdym razie była to ostatnia ciężka piosenka w wykonaniu tego wieczora ANTARES.

W przerwie obejrzeliśmy część pierwszą pokazu walk rycerzy w niemal pełnych zbrojach. Ich poczynaniom towarzyszył komentarz w przystępnej dla laików formie. Gdzie metal rżną, tam skry lecą – jednym zdaniem. Podobało mi się, zawsze to jakaś odmiana na koncertach metalowych bestii.

Heavy/thrashowy CHAINSAW wzbudził trochę mniejsze emocje, choć lokal zapełniał się z każdą minutą. Zespół zaczął dobrze, ale choć w sumie lubię taką muzykę, po pewnym czasie trochę już mi zajebało czaszkę łomotem. Krecią robotę zrobił tu ewidentnie realizator dźwięku. Brrrr….. Po sali niosło się dudnienie dołu i z rzadka przebijał się jękliwy wokal. Aby tradycji stało się zadość, ostatni numer został odśpiewany na dwa głosy w towarzystwie wokalisty Dragon's Eye. Odniosłem wrażenie, że z tej konfrontacji zwycięsko wyszedł dragonista, dysponujący świeżym głosem. A może po prostu ma lepszą emisję? Występ trwał około trzech kwadransów, ale przyznam się szczerze, że (nie winiąc tu specjalnie chłopaków z kapeli) mogli skończyć trochę wcześniej i podziękować za to w imieniu moim i moich poharatanych uszu owemu leszczowemu realizatorowi.

Bractwo Rycerzy „Smocza Kompania” po raz drugi. Tym razem każdy już wiedział, co będzie grane i od razu wokół napieprzających się bezlitośnie w miejscu bezkrwawych szranek zrobił się taki ścisk, że musiałem wejść na stół, żeby cokolwiek widzieć.

Potem zaczęła się dla mnie jazda. Pogo pod sceną, szybkie browary, pogo pod sceną, piątki bite gitarzystom, szybkie browary, pogo, piątki, browary… – wiadomo. DRAGON'S EYE. Efektowny show, którego temperatury nie obniżyła krótka przerwa spowodowana spaleniem się basowego pieca. Było zajebiście, a kapela zagrała jak idealnie naoliwiona heavy maszynowa kawaleria. Pamiętam nawet jak przez mgłę, że dokonałem próby stage divingu i popłynąłem sobie chwilkę na dłoniach, ale mój naśladowca runął w glebę i już nikt wolał nie powtarzać mojego wyczynu. He… zawsze to coś! Jak na złość akurat grano jakiś numer, gdzie leciał tekst „you can't be only one”… Nie wiem, ile czasu w sumie grali. Kumplowi spadł zegarek z ręki i został rozchlastany w ciągu milisekund. Myślę, że ponad godzinę, ale ja z kolei nie mogłem dopchać się do własnej ręki z cebulą. Przed 23 godziną musieliśmy spindalać, a orkiestra wciąż cięła. Ale z ciekawszych zaproszonych VIP-ów, należy wyliczyć Anję Orthodox, która gdzieś tam na sali przytupywała sobie nogą do rytmu.

Ciekawi was co dalej się działo? Dobra, nie zaczepiani przez nikogo wyszliśmy z klubu, zdążyliśmy dobiec do autobusu, potem na panterę rzuciliśmy się do pociągu i już pod domem przypomnieliśmy sobie, że… się nie pożegnaliśmy ze znajomymi ze stolika. Sorki, ale ciśnienie mieliśmy już spore, bo chcieliśmy zostać możliwie jak najdłużej, a groziło to noclegownią na dworcu wśród różnych takich mentów i meneli.

Do zobaczenia na kolejnych trasach.

Powrót do góry