Meliah Rage to jak miód na mą thrashową duszę. Nie każdy oczywiście album tej kapeli był udany, lecz generalnie jest to na pewno jedna z ciekawszych grup gatunku. Solitary Solitude, drugi album Amerykanów (nie licząc koncertowej EP-ki), nie jest ich najlepszym dokonaniem. Ciekawszy był trzeci, na którym rozwinęli skrzydła i grali tak, że spokojnie mogliby, przy odrobinie promocji ze strony wytwórni, wejść do ścisłej czołówki gwiazd thrashu. A tak do dzisiaj – kiedy to ponoć reaktywowana kapela ma zamiar nagrać nową płytę – Meliah Rage pozostaje zjawiskiem raczej dla wtajemniczonych oraz fanów Godsmack (Sully Erna grał tu kiedyś na perkusji – krótko, bo krótko, ale grał).
A co proponuje Solitary Solitude, czyli słabsze wydanie Meliah Rage? Całkiem znośny thrash w formie zbliżonej do Metal Church, Megadeth lub niemieckiego Accusera. Z wokalistą Accusera kojarzy się zresztą frontman Meliah Rage. Mamy zatem dość rozbudowane kompozycje, stosunkowo długie. Tyle że mało się w nich dzieje. Owszem, jest siła, fajne riffy i motoryka. Ale… brakuje tego „czegoś”, co sprawiłoby, że chciałoby się wrócić do albumu. Chociaż kawałki fajne (tytułowy, Decline Of Rule, The Witching, Lost Life), dobrze się przy nich macha czaszką, a nóżka sama chodzi, to jednak czuć, że panowie nie są w formie. Szkoda, bo materiał na udany album był. Nie wyszło, trudno. Za to Death Valley Dreams, następna ich płyta z 1996 roku to jest to. I po nią radzę sięgnąć, a dopiero potem ewentualnie po Solitary Solitude.
ocena: 6.2/10