Z założenia to miał być mile spędzony wieczór. I był. Zaczęło się sympatycznie, jeszcze zanim doszedłem do Przestrzeni Graffenberga, gdyż na pasach, na skrzyżowaniu poznałem gitarzystę death metalowego zespołu z Marek – Lethal Injection, którego pozdrawiam z tego miejsca i przy okazji spełniam jego prośbę. Jeśli ktoś zna jakiegoś wolnego basistę, to proszony jest o kontakt ze mną lub zespołem, gdyż ów zespół ma obecnie wolny etat i szuka kogoś odpowiedzialnego.
OK. Jak mówiłem, to miał być mile spędzony wieczór i był. Jeszcze zanim rozpoczął się właściwy koncert, zamieniłem kilka miłych słów z Mittloffem, który poinformował mnie o paru najbliższych imprezach i planach, które zamierza zrealizować ze swoim RIVERSIDE. Następnie udałem się na górę, gdzie odbyłem bardzo sympatyczny wywiad z Levim, wokalistą Neolith. Zapis tej rozmowy już niedługo powinien ukazać się w dziale z wywiadami na naszych internetowych łamach. Gdy powiedzieliśmy już sobie wszystko, co chcieliśmy, rozeszliśmy się do swoich zajęć, to znaczy Levi do swoich chłopaków z kapeli na ostatnią naradę, a ja dopijając browarek błąkałem się jak niewinna, odziana w czarne skóry owieczka, nieświadoma zbliżającej się rzezi. W zasadzie to wyglądałem jak czarna owca, he… he…
No z tą nieświadomością to trochę przesadziłem, ponieważ death/grindowych rzeźników z Pyorrhoea'y znałem z ich materiału promocyjnego. No ale ku mojemu zaskoczeniu, zagrali seta chyba jeszcze bardziej grzmocącego niż na nagraniach. Jako intro w zasadzie coś tam poćwierkało z taśmy i nagle uszy przeszedł tekst znany z promka: „are you ready to accept my domination?”… i poszło!!! Chłopaki odziali się w różne kolczatki, i w zasadzie element ten wzbudzał u wielu, jak raczyłem zwrócić uwagę, lekkie, kpiące uśmieszki… ale jak dla mnie, to oni mogliby wzuć nawet worki po ziemniakach i baranie rogi – wybaczyłbym im, gdyż muzyka ich mnie zniszczyła i zniewoliła. Bardzo dobry set, nie spodziewałem się po nich aż TAKIEJ przebojowości w szatańskim wydaniu.
Jak już zaznaczyłem, to miał być dla mnie udany wieczór. I był. Muszę przyznać, że jeszcze nie zawiodłem się na koncertach, z których jakiś związek organizacyjny miał Mittloff. Pojęcie o kapelach to gość ma, gdyż nawet wcześniej mi nieznana zupełnie formacja CEREBRUM (czyli jakoby Czacha), z miejsca podbiła me czarnoowcowe serce. Muzycznie określiłbym to jako death o poetyce thrashowej z bardzo subtelnie przemycanymi elemencikami core'a. Zresztą, cholera wie, co to było, ale bardzo konkretnie siekało. Przy okazji bardzo spodobał mi się pomysł nagłośnienia wokalu (no, i sam wokalista zdaje się mieć niezłe możliwości). Akcja polegała na wrzuceniu na mikrofon bardzo sensownie ustawionego delaya. Ale efekt był super! Przestrzenny wokal + cała reszta ekipy, o kurcze! W chuj dobre!
Jak już zaznaczałem – tak i było. Kolejni na tapecie byli wyjadacze z NEOLITH. Pomimo iż od niedawna zostali bez pałkera, a pracujący na pół etatu klawiszowiec U'reck (LUX OCCULTA) nie mógł dojechać, poradzili sobie w sprytny sposób za pomocą wcześniej przygotowanej płyty ze zrzuconymi śladami tych dwóch instrumentów. Powiem, że było to optymalne rozwiązanie, choć wymusiło na muzykach ograniczenie repertuaru w zasadzie tylko do materiału z najnowszej, niewydanej jeszcze płyty „Broken Immortality”. Ale w sumie i tak mieli przede wszystkim promować ten stuff, więc na jedno wyszło. Jak już poszła muzyka, okazało się, iż Levi był pierwszą osobą, która złapała zajebisty klimat z publiką. Ludzie już na wcześniejszych setach klaskali, czy też próbowali fikać pod sceną. Ale w przypadku występu NEOLITH złapali jakiś dobry humor, miłe samopoczucie. Kurcze, mi odzianemu w skórę czarnej owcy nie wypada znać miłych słów. W sumie przecież 🙂 Zresztą Levi po paru nowych, klimatycznych i śmiercionośnych numerach rozbroił publikę nakłanianiem do pośpiewania razem z nim piosenki „Dzień Kobiet, Dzień Kobiet, niech każdy się dowie…”. I wiecie co? Ale jaja, ludzie zaczęli z nim opiewać. Kurcze niezłą charyzmę ma ten cały Levi. No, ale oprócz tych rzeczy NEOLITH po prostu zagrali rzetelnie swój materiał i zabrzmieli najpełniej ze wszystkich kapel, które dane mi było tego wieczora usłyszeć.
Niestety nie dane mi było natomiast usłyszeć MISTERII, występującej na plakatach jako headliner. Jak zwykle zawdzięczam to opóźnieniom z rozpoczęciem imprezy. Może panowie organizatorzy, po prostu wliczcie te opóźnienia w czas imprezy i rozpoczynajcie odpowiednio wcześniej koncerty? Jak rzekłem, występu MISTERII nie mogłem obejrzeć. Ale trzeba przyznać, że zagadany przeze mnie wokalista tej kapeli znalazł się na miejscu i niejako w ramach dania mi satysfakcji obiecał obdzielić mnie w najbliższym czasie jakimiś nagraniami swojej brygady. Fajnie, nie? Kurcze, czasami takie wieczory nie mają szans się spieprzyć, czasami zapada na ludzi jakaś taka wspólna radość z bycia razem i nic, absolutnie nic, nie miało prawa mi tego wieczoru zepsuć. Kurcze w sumie miły gość, ten wokalista.
No więc z bananem na ryju, urzeczony nawet tym trzy czwarte, które dane mi było wychłeptać z tego show do czeluści mojej czarno owiecznej duszy, złapawszy nowe kontakty, z zarejestrowanym wywiadem na taśmie i szczęśliwy z życia podróż powrotną spędziłem jak w ekstazie szeroko uśmiechnięty. Nie ma co. Jak na razie imprezy w Graffenbergu mi służą. I na pytanie rzucone następnego dnia przez wokalistę MYOPII, który, jak się zgadaliśmy, był na tej imprezie również, a więc na pytanie, co sądzę o cenie biletów na podziemną imprezę tego typu, odpowiedziałem i wam powtórzę. Absolutnie 15 blach, jakie wydałem na bilet, nie uważam za kwotę dużą. Otrzymałem za to bardzo dobre kapele, dobrze brzmiące i niestety to kosztować musiało. Ale efekt był konkretny. Tym bardziej, że często ludzie jakoś na bilet nie mają, ale na browary to mają. A tak otrzymałem podziemny koncert ale w profesjonalnym wydaniu. I najważniejsze jest to, że kapele grające tego wieczora wykorzystały to w pełni i nie wysypały się. I wieczór fajny był. A potem jeszcze niemal do świtu spisywałem dla was wywiad z Levim. Szukajcie go, a rychło!