Przyznaję, że zdecydowałem się sięgnąć po tę płytę wiedziony raczej wspomnieniami i pewną nostalgią za latami minionymi, co to niczym dawne życie odeszło w cień… Pamiętam jak dziś, że będąc w zamierzchłych lochach szkoły średniej licealnej wraz z niejakim Emanuelem każdego, dosłownie każdego dnia chodziliśmy do pewnego sklepiku w naszej miejscowości, gdzie sprzedawano tony pirackich kaset z muzyką wszelaką. Eurostar, MG, Top Star, Elbo… I mnóstwo innych firm, które prędzej czy później musiały upaść zniszczone przez galopujący wolny rynek i wprowadzane w życie prawo autorskie. Większość z produkowanych przez nie kaset nadawała się co najwyżej do słuchania w walkmanie, bo jeśli wrzucić je do poważniejszego odtwarzacza rzęziły niemiłosiernie. My w każdym razie zasłuchiwaliśmy się wtedy w kupowanych w hurtowych ilościach taśmach. Trafiały się płyty wielkie, jak Beatlesi, Metallica czy Megadeth, jakieś dziwne – typu bootlegi Black Sabbath, a także zupełnie nam nieznane i zagadkowe (Accused, Cirith Ungol, czy właśnie Vendetta). Jedne lepsze, drugie gorsze, jak to z muzyką. Większość na szczęście to był thrash – w tym czasie thrashowa zawierucha z Bay Area szalała na dobre, to był szczyt popularności tych zespołów. Rzecz jasna znalazły one swoich naśladowców na Starym Kontynencie, szczególnie w Niemczech, skąd wywodziło się gros wykonawców thrashowych, tworząc nawet specyficzną niemiecką szkołę. Siłą rzeczy spora część pirackich metalowych kaset wydawanych w Polsce zawierała muzykę zza dalekiej zachodniej granicy. W zalewie różnej jakości zespołów trafiła się również Vendetta. Pamiętam, że obaj kupiliśmy sobie po egzemplarzu, nie chcąc nawzajem przegrywać takiego albumu, chociaż nawet nie wiedzieliśmy, co to za muzyka. A gdy zaczęliśmy słuchać, okazało się, że…
…że Vendetta to czysty thrash. Teraz to wiem, słuchając tego albumu ze srebrnego krążka. Wtedy muzyka podobała mi się i tyle. Była nawet jakaś śmieszna, jak pamiętam. Szczególnie kawałek tytułowy z takim głupawym zaśpiewem w refrenie. Okazuje się, że przez te wszystkie lata muzyka Vendetty niestety zestarzała się. I to bardzo. O ile w momencie wydania stanowiła fajną mieszankę amerykańskich wpływów (Exodus, Overkill, amerykański hardcore) i niemieckiej szkoły (Kreator, Destruction), to szesnaście lat później trudno spodziewać się rewolucji. Na Go And Live, Stay And Die mamy wszystko, czego potrzeba w sumiennym thrashu – jest prędkość, jest energia, jest krzykliwy wokal bliski punkowym wrzaskom, jest odrobina melodii, są ogniste solówki. Wszystko niby na miejscu, a jednak ewidentnie trąci pleśnią. Teraz nikt już tak nie gra, próżno uświadczyć taką muzykę w radio. A jednak Vendetta to kilka udanych kawałków. Przede wszystkim thrashowy wymiatacz On The Road i oczywiście kawałek tytułowy. Niezłe wrażenie robi Revolution Command z kapitalną perkusją, jedną z lepszych jakie słyszałem. Co jeszcze? And The Brave Man Fails nie jest złe – bo to agresja i prędkość. Fajne jest też Suicidal Lunacy. Wszystko to pięknie. Można posłuchać w przypływie nostalgicznych wspomnień, ale na dłuższą metę… niekoniecznie. Myślę, że ta płyta funkcjonuje raczej na zasadzie krążka, który od czasu do czasu, ale w sumie rzadko, wkłada się do odtwarzacza po to, aby przypomnieć sobie stare dawne czasy. Tak przynajmniej ja ją traktuję. Jeśli jest na tym świecie jeszcze ktoś, kto pamięta Vendettę i lubił ich muzykę, niech zaraz do mnie napisze… – wzruszymy się together 🙂
ocena: 6.5/10