Dla miłośników krótkich i zwięzłych recenzji: nowy album Huntera to – w kategoriach familijnych – młodszy o dwa lata brat bliźniak MedeiS. Najwyraźniej Drak i spółka postanowili pójść wytyczoną wtedy świeżo wydeptaną ścieżką muzyki, którą sami nazywają soul metalem. Whatever. Istotne jest to, że słuchając T.E.L.I. mam nieodparte wrażenie, że Hunter znalazł własną drogę – czy może lepiej ścieżkę właśnie. Muzycznie są to minimalne, naprawdę minimalne echa Requiem plus spora dawka nowoczesnego metalu spod znaku tak różnych kapel, jak Soulfly, Testament (szczególnie Wyznawcy), Sentenced (tak tak, na przykład w numerze oznaczonym symbolem dolarka) czy Machine Head, a dodatkowo spora dawka klawiszy, przez co utwory na pewno zyskują na intensywności, wciąż coś się dzieje w tle. To akurat zaleta. Z kolei tekstowo mamy bardzo dużą dawkę politykowania, co – moim zdaniem – wychodzi Hunterowi różnie, wystarczy postawić obok siebie udany kawałek tytułowy i deczko miałki BiałoCzerw. Ale nie jest to wielki zarzut, ot, mały defekt ogółem udanej płyty. Trudno bowiem nie zauważyć ogromnego postępu Huntera od czasów Requiem. T.E.L.I., chociaż jak wspomniałem, jest powtórzeniem patentów z MedeiS, to na pewno stanowi mały krok do przodu, prowadzący Huntera na kolejny level muzycznej wrażliwości. Oby tak dalej.