Dochodzę do wniosku, że największym złem, jakie czynią sobie ludzie nawzajem, jest ignorancja i niefrasobliwość. Łatwo jest komuś zszargać opinię złym porównaniem, albo fałszywym wnioskiem. Nie chciałbym tego uczynić w stosunku do Killers of Modern Agony. No właśnie. Zespół KOMA jest najlepszym przykładem na to, jak można się naciąć próbując na siłę przypisać dany zespół do danego stylu. Który inteligentny muzyk zgodzi się zamknąć w ramkach danej konwencji, a tym samym ograniczyć pole dla własnej wyobraźni? No bo tak. Można Killers Of Modern Agony próbować dokleić na siłę do gatunku zwanego potocznie thrash metalem, można próbować ustawić ich w szyku obok hard core'owców, można, i chyba nawet należy, szukać dla nich miejsca w gatunku uprawianego przez Phila Anselmo i jego Panterę, można momentami próbować nazwać tę muzykę death punkiem i zrobić jeszcze wiele innych bezsensownych ruchów. Ale czy to ma sens? To co robi KOMA ma z założenia być ostre jak brzytwa, szybkie i ciężkie. I jest.
Słychać, że muzykom zależało na utrzymaniu niesamowitej, klinicznej wręcz surowości i sterylności w jednym. Ślady te zostały utrzymane np. na początku numeru „Born”, kiedy to przez chwilę zanika jedna gitara i na śladzie tym przebija się mimo wszystko lekkie brzęczenie aktywnej gitary pochodzące z zebrania jej przez przystawki gitary milczącej. Co do kolejnych ciekawostek związanych z brzmieniem, to słychać wspaniałe gadające bębny i to do tego stopnia, że wyraźnie słychać, kiedy perkusista uderza w werbel z większą lub mniejszą siłą, ponieważ wtedy unosi się w głośnikach leciutki pogłos, z rezonującego stelaża. Cudo. Moim zdaniem przynajmniej. Poza tym bardzo lubię tak strojony werbel, brzmiący metalicznie. Czad. Moim zdaniem można było spróbować dać lekko głośniej gitary, ale też nie wiele, aby nie zepsuć efektu. No i chwilami, aż się prosiło zrobić coś z brzmieniem gitar w solówkach. A także, jak mi się zdaje, ostatni lub przedostatni tomek jest albo delikatnie nie dostrojony, albo ma głośniejsze tąpnięcie (niedokładnie ustawiony mikrofon?). Przy gęstszych przejściach powoduje to leciutki bałagan. Można było chwilkę dłużej przy tym posiedzieć.
Co muzycznie mają panowie z KOMY do powiedzenia? O Panterze już mówiłem… Chwilami słychać, jak panowie łączą swoje zamiłowanie do Slayera z graniem powiedzmy ze stylistyki core'owej, z tym że Slayera jest zdecydowanie więcej… Jest to muzyka nastawiona na uwalnianie z siebie nabrzmiałej od życia agresji… tytuł tego materiału jest wręcz idealnie dobrany! Jestem ciekaw, jak ten stuff sprawdza się na koncertach. A raczej, jak reaguje na niego publiczność. Nie chcę być złym prorokiem, ale nie zdziwię się, jeżeli na koncertach KOMY dochodzi do zbiorowego lania się po mordach itp. Sprzyja temu wręcz panicznie krzyczący w mikrofon Rich Hill, od czego pęknąć mogą szklanki, lub bębenki w uszach. Taki styl śpiewania znany był jakieś 10 lat temu, lecz teraz nie mogę sobie przypomnieć żadnej konkretnej kapeli. Ale to były takie wysokie, zachrypłe, krzyczane wokale… Zresztą są one dużo lepsze niż przykładowo drugoplanowe wokale, zdaje się pana Randy Smitha, który mimo niedźwiedziego wyglądu, nie popisał się w np. numerze „The Evil That Men Do”… Wyszły te pseudo growlingi nieco infantylnie. Gość po prostu męczy się w tej roli. Czyżby to było robione na setkę?
Ale tak, oprócz brzmienia gitar solowych, bardzo niesoczystych, i nieklarownych (sugerowałbym zdjęcie trochę przesteru), oraz tych growlów, reszta jest tak pojechana, że chciałbym sobie wyobrazić osobę, której ta muzyka pozytywnie nie rozkurwi maksymalnie po paru przesłuchaniach. No chyba uchować się może jakaś przygłucha babcia… Normalnie, jeśli zdecydujesz się dotrwać do końca, poczujesz się jak po siłowni, spacerze po gwoździach, albo po zjedzeniu tony kruszonego szkła. Na pewno nie każdy jest stworzony do takiej propozycji; dla wielu wprost okaże się ona zbyt szarpiąca nerwy… Choć mi tam się podoba. Od strony muzyka mogę powiedzieć, że płytka „Releasing Aggression” jest to taka fajna ciekawostka jak można zrealizować w studiu ciekawe – ostre brzmienia. Od strony odbiorcy, mogę ocenić ten materiał jako nie do końca spełniający moje wymogi płyty, którą zabrałbym ze sobą na bezludną wyspę… No ale nie oczekując jeszcze nazbyt wiele od tej załogi, stwierdzam, że jak dla mnie jest to takie przyjemne granie, jeśli lubisz muzykę w stylu – żylaki za uszami. Ja lubię. Czekam na więcej. Skończyłem.
ocena: 7/10
Lista utworów
Walk away
Suicide
Born/Roadtrip
Rot
Lento in e Minor
Suffering
World Away
The Evil That Men Do
Why
Me, Myself & I