Kraj: Szwecja
Gatunek: Atmospheric rock/metal
Strona zespołu: www.myspace.com/tiamat
Dobre utwory: The temple of the crescent moon, Katarraktis apo aima, Will they come
Długość albumu: 1:02:11
Nigdy, ale to przenigdy w życiu nie przypuszczałbym, że po pierwsze, w ogóle usłysze TIAMAT a po drugie, że mi się spodoba to dla mnie już kompletnie dziwna sytuacja. Nie powiem, mam ostatnio faze na rzeczy tego typu a już najbardziej na bogów smutku z MY DYING BRIDE, tak więc wcale nie dziwne jest, iż nowa i jedyna znana mi do tej pory pozycja TIAMAT wzbudza we mnie specyficzne i ciepłe emocje.
Atmosferyczne, klimatyczne, wreszcie melancholijne granie od EVEGREY (tak!) przez MOONSPELL (tymbardziej) a na MY DYING BRIDE (kocham!) czy wreszcie teraz na TIAMAT kończąc, pewnie będzie mi bliskie na długie lata. Nowa a zarazem jedyna mi znana pozycja w dorobku Szwedów przykłuwa moją uwagę w 100%, obejmuje swymi skrzydłami melancholii, przytłacza ciężarem i pozwala odpłynąć. Tak, nareszczie mam kolejny powód by samotnie wędrować po bezkresach myśli, pośród ludzkiej namiętnośći i przykrej samotności. Brzmi jak emo? Nie, ja po prostu jestem melancholikiem – i lubię ten stan, błogi, ciepły a miejscami nawet szalony. Na codzień jak pewnie wiecie, słucham w większosci thrashu (zwłaszcza nowej fali) jak i power metalu (co po moich recenzjach da się zauważyć) ale to miejscami nieokiełznane i mroczne oblicze metalowej muzyki, staje się być mi bliższe, a bynajmniej na pewno wieczorarmi.
Co zatem tak bardzo urzekło mnie w TIAMAT? Duże pokłady melancholii, przebojowości (o dziwo), smutku i muzycznej przestrzeni. Żeby nie było Szwedzi pamiętają również o mocnym metalowym graniu vide Equionox of the gods gdzie dla odmiany występują growle i niemal death/blackowe riffy. Muzyczny kolaż dźwięków i doświadczeń jest niezwykle bogaty, obfituje wręcz we wszystkie możliwe cechy znane dla metalu. Mianowicie cieżąr, agresja, moc, energia, melodia, technika, czy też subtelność (ależ tak!), i przestrzeń. Nie wierzycie? Spróbujcie skosztować Amanethes, ten kawałek tortu jest syty, wielowarstwowy i dopiero z każdym kolejnym gryzem (tutaj przesłuchaniem) odkrywamy coraz to kolejne jego smaki (tudzież warstwy muzyczne).
Muzyka sama w sobie nacechowana jest pewną dozą perwersji, erotyki czy też pewną nieokreśloną dawką niepokoju. Tak, to właśnie niepokój i perwersyjne szaleńcze myśli towarzyszą mi podczas odsłuchu Amanethes. I jak Boga (nie) kocham tak ten album jest wspaniały. W trakcie gdy opisuję ten album słucham tego krążka gdzieś po raz dziesiąty może jedenasty (a trwa ponad godzinę!) za każdym razem odkrywam coś nowego. Osobiście dla mnie ten album szok.
I życze sobie i wam takich więcej!
ocena: 10/10
Lista utworów
1. The Temple of the Crescent Moon 05:33
2. Equinox of the Gods 04:35
3. Until the Hellhounds Sleep Again 04:07
4. Will They Come? 05:13
5. Lucienne 04:41
6. Summertime is Gone 03:53
7. Katarraktis Apo Aima 02:43
8. Raining Dead Angels 04:18
9. Misantropolis 04:13
10. Amanitis 03:21
11. Meliae 06:11
12. Via Dolorosa 04:06
13. Circles 03:48
14. Amanes 05:29
Skład
Johan Edlund – Vocals, Guitars (Treblinka (Swe), Expulsion (Swe), LucyFire, Dark Age, Ayreon)
Thomas Wyreson – Guitars
Anders Iwers – Bass (Desecrator (Swe), Ceremonial Oath, In Flames, Cemetary, Mercury Tide)
Lars Skjöld – Drums