Muzyka: Heavy Metal
Strona internetowa: http://www.arondight.pl
Kraj: Polska
Czadowe kawałki: Battle, Dagger of Lies, Until the Sunrise
Panowie z rodzimej formacji ARODIGHT zaskoczyli mnie już dwa lata temu, gdy światło dzienne ujrzał ich absolutny debiut, ‘Incoming Siege’, na który składały się dość świeże, żywiołowe i bardzo surowe formy w konwencji klasycznego heavy metalu. To była podwójna niespodzianka, zważywszy na fakt, że polski heavy metal, choć stoi na wysokim poziomie, jakoś zawsze stoi w cieniu swoich gatunkowych braci. Jednak nie w tym rzecz. Na początku grudnia ubiegłego roku, panowie wydali swój długo oczekiwany debiut-longplay: ‘Myths And Legends’. Płyta, która rodziła się w bólach a termin wydania trochę się przeciągał ze względu na przetasowanie w składzie. Teraz już wszystko jest na swoim miejscu, zarówno muzycy jak i muzyka, która dość mocno wali po pysku.
W przypadku ARONDIGHT są dwie możliwości stosunku do ich muzyki: albo pokocha się ich od pierwszych dźwięków, albo znienawidzi. Każdy zauważy, no tak, ale tak też można z innymi grupami. Co jest takiego ‘nadzwyczajnego’ tej kapeli? Po pierwsze heavy metal, klasyczny i surowy. Bez słodkich melodii, wymyślnych sekcji, super ultra wspaniałych partii – nie. To najprawdziwszy przedstawiciel trochę już zakurzonego gatunku, emanujący całą gamą heavy metalowych kolorów, dziką surowością i nieokiełznaną wręcz energią i chęcią urwania nam głowy. Świetne wykonanie świadczy o bardzo rozbudowanym warsztacie muzycznym, słychać, że nie mamy do czynienia z żółtodziobami czy maminsynkami. Po pierwsze, widać i słychać, że panowie z Krosna przesunęli się o lata świetlne do przodu, w porównaniu z debiutem. Dobre wyczucie, świetnie dobrane motywy, idealna synchronizacja tychże… czego chcieć więcej? No może muzyki. A ta jest bardzo konkretna. Tworzy ją garstka muzycznych zapaleńców, którzy są w stanie oddać swoje tyłki diabłu, byle tylko mogli grać i cieszyć się tym. Całość jest dobrze dograna, nikt nikomu w drogę nie wchodzi, słychać pełną współpracę między muzykami. Wszystko ładnie skoordynowane, brzmienie klasyczne, dwie gitary, przytłumione gary, jednakże czasem można odnieść wrażenie, że płyta jest trochę… niekompletna. Żeby nie być gołosłownym przytoczę przykład solówki z ‘Last Stand’, gdzie bardzo wyraźnie słychać brak gitary w tle. Prawdopodobnie jest to efekt zamierzony (czy aby na pewno), aby zyskać pazura, zadziorności, tego świetnego surowego klimatu, ale mimo wszystko… wciąż czegoś tu brak. Jeden riff, głośniej, no i sprawa załatwiona. A tak… utwór cieszy, sprawia radość, ale nie ma szans na headbanging, skoro nie mamy skalpu. Partie wokalne są poprawne: ich treść stoi na wysokim poziomie, zważywszy na ich całkowitą anglojęzyczność. Wkradają się tam małe błędy, ale to wszystko da się wyprostować. Jednak Jarek powinien więcej czasu poświęcić wymowie, gdyż przez to utwory stają się nieco kanciaste, bryłowate i mogą kłuć w uszy. Na szczęście nadrabia swoją barwą głosu, która jest idealna do tej muzyki. Trzeba tylko odrobinę oszlifować ten diament.
W przypadku muzyki nie ma się czego czepiać. Od samego początku twardo kopie w dupę i nie da rady usiąść już do końca, a nawet przez kilka godzin po przesłuchaniu płyty. Melodie są na tyle chwytne i absorbujące, że pozostają w pamięci na długo po zakończeniu sesji. Na całość składa się 10 kompozycji, w czym dwie, ‘Captain Jackman’ oraz ‘Camelot’ pochodzą z wcześniejszego wydania zespołu, wspomnianego już ‘Incoming Siege’. Otwierający płytę utwór ‘Battle’ to prawdziwy killer: mocny, z ikrą, ostro i w buciorach wdziera się w nasze życie, sprawiając, że ciarki wędrują to w górę, to w dół pleców. Surowy, energiczny, śmiercionośny wręcz kawałek to esencja klasycznego grania w wykonaniu ARONDIGHT. Jakiś czas temu słychać było głosy, że panowie skłaniają się ku melodyce i technice RUNNING WILD, jednakże nie było tego wyraźnie słychać na ‘Incoming Siege’. Tym razem słychać to już dokładnie: po pierwsze solówki i motywy przewodnie, riffy i bębny… wszystko krzyczy: ‘Running Wild!’. Wspomniany już Jarek swoim szorstkim głosem bije na głowę czołowego wokalistę IV RP, Piotra K. Jego styl a la wczesny BLIND GUARDIAN cholernie wpasowuje się w stylistykę muzyki. Do tego klasyczne riffy, rozciągnięte solówki, melodie, mostki… wszystko to wprowadza do muzyki dużą dozę romantyzmu, znaną właśnie z płyt niemieckich piratów. To nie kąśliwa uwaga… to przede wszystkim szacunek! Tylko niech panowie nie dadzą się ponieść euforii… Rolf już praktycznie zjadł cały ogon RUNNING WILD, została sama głowa.
W rezultacie, do rąk dostajemy pięknie przygotowany, dograny album, ze świetną zawartością, zarówno muzyczną jak i graficzną. Surowy, wręcz oszczędny klimat sprawia, że aż chce się tej muzyki słuchać i słuchać. Ta muzyka kipi od testosteronu, to prawdziwy heavy metalowy przedstawiciel muzyki dla facetów, nieoszlifowany diament, który jeszcze nie trafił w odpowiednie ręce, ale robi co może, świecąc i błyszcząc z całych sił. Tutaj są tylko dwa wyjścia… albo miłość, albo nienawiść. To drugie zazwyczaj bywa podszyte zazdrością… więc pozostaje nam kochać tą muzykę.
ocena: 8.5/10
Lista utworów
1. Battle
2. Last Stand
3. Captain Jackman
4. Under the Stars (instrumental)
5. Dagger of Lies
6. Alliance of Black Sabre
7. Betrayed
8. Camelot
9. Until the Sunrise
10. Myth and Legend
Czas 45:54
Skład
Jarek – wokal, gitara
Dargor – gitara
Raven – bass
Zdebu – perkusja