Muzyka: Nintendocore
Strona internetowa: http://www.horsetheband.com
Kraj: Stany Zjednoczone
Czas: 56:04
Dobre utwory: Murder, Treasure Train, Lif
Kolejna płytka spod szyldu Horse The Band, czyli przodującego zespołu parającego się gatunkiem zwanym (przez niektórych żartobliwie, ale w gruncie rzeczy szeroko rozpoznawanym) Nintendo-core. Czemu tak? Ponieważ charakterystyczne są tutaj klawisze brzmiące tak samo jak dźwięki w 8-bitowych komputerach i konsolach. To właśnie te klawisze mnie przyciągnęły do tego zespołu, i niestety muszę powiedzieć, że na tej płycie jest ich zdecydowanie mniej, i są mniej wyraziste niż na poprzednich wydawnictwach. Inną cechą charakterystyczną dla Horse The Band jest to, że nic nie jest, i nie może być brane na poważnie. Teksty, czy pomysły, gdy tylko się je zrozumie rozkładają na łopatki. Turlanie się po suficie ze śmiechu mocno wskazane.
Cały album to 16 kompozycji, jak to w większości podgatunków -core są dosyć krótkie – średnio 2 do 3 minut, aczkolwiek dłuższe piosenki też się znajdą. Muzycznie prezentuje się to bardzo ciekawie, dobrze zmasterowane, mimo, że może nie powinno – album brzmi bardzo czysto, można dosłyszeć praktycznie wszystkie elementy składające się na cały obraz, w tym na świetną pracę basu. W ogóle mamy tutaj trochę pomieszane klasy elementów zespołu – w przeważającej części częścią prowadzącą oprócz wokalu są klawisze (które są wizytówką HtB) oraz… bas, natomiast gitara jest zepchnięta poza niektórymi momentami do roli rytmicznej. Tam gdzie trzeba przykopać tam się pojawia. Płyta jest równa, można ją podzielić na dwie części – tę typowo muzyczną, i tę prawie-muzyczną, robioną dla jaj. Nie mogąc zarzucić części muzycznej (piosenkom takim jak Hyperborea, Murder czy Face Of The Bear) nic oprócz tego, że są mniej ciekawe niż utwory z poprzednich ich płyt, to druga część rozwala. Discopodobny Sex Raptor to pierwszy element powodujący głupawy uśmiech na twarzy, następnym jest Crown Town – piosenka która zaczyna się spokojnym intrem, jakieś krakanie kruków, wchodzi gitara i sobie gra jeden czysty riff… Gra sobie i gra, nagle wchodzi perkusja – jest tusz… myślimy, że zaraz zacznie się na dobre utwór, a tu nic… powrót do samej gitarki, potem powtórka – i tak ze trzy, cztery razy, aż bez wyraźnego powodu następuje koniec. Podobnie zaskoczony byłem jak usłyszałem Kangarooster Meadows – kolejne nawiązania do disco, cały zespół śpiewa, klawisze i remizowa zabawa na całego. Tekst też rozbija na kawałki. Na przekór wszystkiemu także pojawił się 7 i pół minutowy kolos pod koniec albumu – utwór jak utwór, nie wyróżnia się zbytnio spośród reszty kompozycji, ale przyzwyczajeni do króciutkich impulsów czekamy – kiedy to się wreszcie skończy? Długość tej piosenki odpowiada długości jej tytułu – zobaczycie na okładce, czy trackliście, to będziecie wiedzieli o co mi chodzi. A płyta kończy się spokojnym, ale bardzo przyjemnym dla ucha instrumentalnym Lif.
Kilka słów podsumowania – osobiście płyta mnie trochę zawiodła – ale może to dlatego, że poprzednie mnie zachwyciły, i miałem jakieś wygórowane oczekiwania co do tego wydawnictwa. Sądzę, że jeżeli ktoś lubi się pośmiać, do tego lubi wszelkiego rodzaju -core, i nie będą mu przeszkadzać klawisze rodem z ośmiobitowców, to znajdzie na tej płycie elementy, na których będzie mógł zaczepić …yyy ucho.
ocena: 7/10
Lista utworów
1. Hyperborea
2. Murder
3. The Startling Secret of Super Sapphire
4. The Beach
5. Face of Bear
6. Crickets
7. New York City
8. Sex Raptor
9. Broken Trail
10. The Red Tornado
11. Treasure Train
12. His Purple Majesty
13. Kangarooster Meadows
14. Rotting Horse
15. I Think We Are Both Suffering from the Same Crushing Metaphysical Crisis
16. Lif
Skład
Nathan Winneke – wokale
David Isen – gitary
Dashiell Han Arkenstone – gitary basowe i barytonowe
Erik Engstrom – klawisze i efekty
Chris Prophet – perkusja