Jest zmiana! Ostatnimi czasy Buckethead powoli, ale to powoli staczał się ze swoim nowomodnym chwytliwym stylem. Nie była to równia pochyła, bardziej poszarpana łamana podobna do tych z notowań firm na warszawskiej giełdzie. Były momenty ciekawe, były też tony kiczu. Znalazł się pomysł i wszystko zaczęło się toczyć tak jak potrzeba.
Buckethead najlepiej się sprawdza i jest znany z dwóch rzeczy. Pierwsza to kosmiczne wygłupy, którymi zachwycał przez całą dekadę lat 90 do gdzieś 2005 roku. Druga, bardziej melancholijna to kolaboracja z Dickersonem w postaci Population Override, czy szersza współpraca w postaci Thanatopsis. Tą płytę nazwałbym połączeniem klimatu najlepszej IMO jego płyty – Colmy i ostatnich dokonań spod szyldu Bucketheada. Jeżeli komuś się podobała seria Soothsayerów rozrzucona po kilku albumach, powinien zapoznać się z tą płytą. Ale do rzeczy, dawno nie czułem takiego klimatu na płytach wychodzących spod palców tego pana, nie wiem czy coś się stało w otoczeniu artysty, ale kompozycje są o wiele dojrzalsze i poważne. Wpłynęło to znakomicie na odbiór płyty, niektóre utwory są nawet patetyczne. Mamy dużo wyciszeń, czystych gitar, ale jak przychodzi do grand finale, to można spaść z krzesła. Co ciekawe, sam gitarzysta chyba zmienił swój sprzęt, bo słychać zupełnie nowe brzmienia. 80% płyty jest spokojne, bądź psychodelicznie zakręcone, wszystko jednak w wolnym i dziwacznym otoczeniu. Tak na dobrą sprawę szybsze są tylko 3 numery – Broken Mirror, Separate Sky i ostatni. Niemniej znajdziemy tutaj wszystkie charakterystyczne zagrywki pana w niecodziennym kapeluszu. Nie da się nie poznać, że to on gra. Wszystko jest jednak ułożone i subtelne, nie to co radosny chaos na początku kariery, bądź toporny ład w późniejszym okresie. Co prawda, jak się nie ma humoru, to zwłaszcza druga część płyty może odrobinę nużyć, ale to chyba już kwestia gustu i przyzwyczajeń. Co do akompaniamentu, to nie ma co powiedzieć, bo jest taki sam, jak na poprzednich kilkunastu płytach, mi osobiście on odpowiada, ale ile można pisać to samo o tym samym? Moim faworytem na płycie jest utwór otwierający cały album, takiego świetnego riffu dawno nie słyszałem, mogę go w kółko słuchać, ostatnim, który mnie tak przyciągnął był chyba dopiero King James. Ha, można za to powiedzieć co nieco o okładce, wreszcie wygląda ładnie i profesjonalnie, nie to co kaszana, która wygląda jakby ją 10 latek stworzył przy pierwszym kontakcie z photoshopem, którą nas karmił przez kilka ostatnich lat.
Co prawda druga Colma to to na pewno nie jest, ale tak jak tytuł płyty stanowi – jakiś diamencik w stosie ostatnich dokonań pana B to jest. Płyta raczej specyficzna, rzucająca niewiele światła na „codzienną” grę Bucketheada, ale nie umniejsza to jej fajności.
ocena: 8/10
Lista utworów
1. Broken Mirror
2. Big D's Touch
3. Separate Sky
4. Dawn Appears
5. A Real Diamond in the Rough
6. Sundial
7. Squid Ink
8. Four Rivers
9. Allowed to Play
10. Formless Present
11. Squid Ink Part 2
12. The Miracle of Surrender
13. The Return of Captain EO
Skład
Buckethead – gitary
Dan Monti – perkusja, bas, programowanie
Bryan „Brain” Mantia – perkusja w utworach 2, 4 i 7