Na ten gig czekałem z biletem w ręku od kilku miesięcy. Znajomi prognozowali koncert roku….no i tak też prawdopodobnie było.
Do Warszawy udaliśmy się czteroosobową ekipą, wyjeżdżając z Suwałk już o 5:47 pociągiem. Na miejscu jedzenie, piwko, mini płytowe zakupy i lecimy na miejsce. Pod klubem Proxima byliśmy już około 17stej (a może nawet trochę wcześniej). W pobliskim sklepie zakupiliśmy po kilka piw, które skonsumowaliśmy czekając na otwarcie bram. Z niewiadomych przyczyn nastąpiło to po godzinie 18stej (jeśli nie z deka później) przez co koncert zaczął się lekko po 19stej. Szybkie wejście do klubu, plakaty z trasy do plecaka, następnie szatnia i lecimy badać jak wygląda całość, gdyż była to moja pierwsza wizyta w Proximie.
By zaoszczędzić sobie czasu i nie omijać koncertów, postanowiłem obadać na samym początku merch i zaopatrzyć się w emo ciuszki przed rozpoczęciem imprezy. Ceny zajebiste (50-60zł koszulki, spodenki 80-120, czapka PD 80, baseball hoodie 200zł) także dało się żyć. Niestety jako, iż nasz koncert był jednym z ostatnich w tej trasie PARKWAY DRIVE i chłopaków z innych kapel, większość wzorów była zwyczajnie Sold Out. Łzy cisnęły się do oczu (hehe), ale trudno – mimo, że wziąłem spory zasób gotówki na merchandaise, kupiłem tylko koszulkę i spodenki WINDS OF PLAGUE (od samego Jonnego – ich wokalisty) oraz baseballową bluzę DESPISED ICON. Bieda…ale trudno, mam nadzieję, że na BRUTAL ASSAULT będzie ciekawszy asortyment. Szybki skok do szatni, by odłożyć zakupiony stuff i lecimy pod scenę na pierwszą z kapel tego dnia – 50 LIONS.
Chłopaki dostali chyba z 20 minut, co jest oczywistą sprawą jeśli chodzi o pierwszy support. Nie zrobili na mnie zbyt dużego wrażenia, szczególnie że jestem z nimi totalnie nie osłuchany, a na płytach nie podchodzili mi za bardzawo…
Poczekaliśmy parę minut i kolejnym bandem jaki pojawił się na scenie był THE WARRIORS z Wielkiej Brytanii. Ci wypadli na prawdę bardzo dobrze, pokazując klasę i jakość lepszą niż na płytach. Obeznany byłem jedynie lekko z ich materiałem z ostatniej CD „Genuine Sense Of Outrage”, ale energią sceniczną pokazali, iż są w 100% bardziej zespołem koncertowym, niż płytowym. Dobry gig, a pod sceną zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki ruchu publiki.
W tym momencie adrenalina w moim ciele podskoczyła o jakieś 666%, gdyż uświadomiłem sobie właśnie, że za moment na scenie pojawią się moje pierwsze gwiazdy tego wieczoru – WINDS OF PLAGUE. To jak kocham ich pierwszy LP „Decimate the weak” i jak jaram się ich ostatnim wyczynem „The Great Stone War” nie da się opisać, a to jak marzyłem o ich koncercie tym bardziej. Szybka akcja i jestem pod samymi barierkami, wyczekując na wejście intra. W tym położeniu utrzymałem się aż do połowy koncertu DESPISED ICON, ale o tym później. WoP zaczęli swój show od intra z nowej płyty, gdzie według rozpiski setlist z internetu powinni przejść w „Approach the podium”, a tu nagle…coś z zupełnie innej beczki. Nie pamiętam od czego zaczęli gig, gdyż byłem w zbyt dużej euforii, ale jedno jest pewne – w Polsce set został wymieszany i co najgorsze skrócony. Brak „Soldiers of doomsday”? Ah, nieładnie. Byłbym nieźle wkurwiony, ale muszę przyznać, że jakość ich występu wynagrodziła nawet skrócony czas koncertu (mimo, że wokal był z początku słabo słyszalny). Energia sceniczna, dobór pozostałych kawałków oraz genialna publika znająca większość tekstów – warto było czekać na ten gig. Podczas składania sprzętu Arti (garowy) podał mi drum sticka – także pamiątka jest, hehe.
Pragnienie zabijało, gardło wyschło od darcia się oraz wykrzykiwania refrenów piosenek WoP, ale nie chciałem się poddać i opuścić tak dobrej miejscówki pod sceną, zatem przełknąłem ślinę i czekałem dalej na Kanadyjczyków z DESPISED ICON. Ci uwinęli się dość szybko z rozstawianiem sprzętu. Ich gig to kolejna zaskoczka z mojej strony, gdyż setlista zmieniona została również (na szczęście nie została skrócona), gdyż zamiast pierwszego kawałka z „Day of mourning” zagrali genialny koncertowy hicior „A fractured hand”, który publika odśpiewała pierwsza klasa, a Alex (jeden z wokalistów) mało nie spadł ze sceny nachylając się z mikrofonem do ludzi. Cóż mogę napisać o DI? Jak zwykle rozbrajają ruchem scenicznym, a dokładnie bieganiem w miejscu itp., hehe. Zawsze miło na nich popatrzeć w akcji.Dobór kawałków genialny – wszystkie hiciory z ostatnich dwóch płyt odegrane i to odegrane z klasą. Na ścianie śmierci podczas „In the arms of perdition”, byłem pewien iż połamałem sobie rękę, hehe. Nauczka, by nie stać więcej w pierwszym rzędzie. Na szczęście lekko ją sobie tylko nadwyrężyłem. Do tego masa siniaków i prawie zgubiony but podczas jednego z circle pitów. Prawdopodobnie, gdyby nie wall of death, stałbym do samego końca pod barierkami – jednak chęć masakry pod sceną w moshu nakłoniła mnie do opuszczenia miejscówki. Koncert zakończył masakrycznie szybki „MVP”, przy którym większość zgromadzonych na sali garowych przyglądało się pracy Grinda – ultra-szybkiego perkusisty DESPISED ICON (dalej nie jestem pewien, czy to człowiek, czy cyborg…).
Techniczni uwijali się jak defkorowe pszczółki, żeby gwiazda mogła wyjść na scenę jak najszybciej. Zdążyłem napić się piwa, odświeżyć się w łazience i zmyć z siebie trochę potu. Tym razem odszedłem w znacznym stopniu od sceny i wraz z ekipą stanąłem w „zacisznym” miejscu, by obejrzeć na spokojnie występ Australijczyków. Światła zgasły, a naszych uszu dobiegł „Begin”, czyli intro do ostatniej płyty chłopaków. Mija kilkanaście sekund i oto są – PAKRWAY DRIVE w pełnej okazałości. Wydaje mi się, że zagrali wszystko o czym marzyłem…no może prócz „It's hard to speak without tongue”, ale to nic – nadrobili to energią, a publika stage divingiem. Co się działo! Na scenie podczas trwania koncertu nie było chyba momentu, by ktoś z ludzi nie wspinał się, skakał lub stał na podeście. Chwilami zabawa sięgała apogeum i prócz skaczących mosherów oraz karate'kidów pod samymi barierkami, prawie połowa sali zbierała się na wielkie circle pity, które zajmowały 1/3 Proximy. Coś pięknego. Oczywiście prawie każdy znał lyricsy, zatem takie hiciory jak „Carrion” zostały ładnie odśpiewane przez zebraną tego wieczoru rzeszę fanów. PD odegrało dla nas jeden bis, a dokładnie „Romance is dead” (na którym sam pokusiłem się na stage dive, hehe) oraz jeden track z nadchodzącej płyty, czyli standardowo „Unrest”.
Spoceni, poobijani i ledwo żywi, poszliśmy oczekiwać zespołów pod ich busem, jednak tylko gitarzysta THE WARRIORS oraz jeden z kolesi z 50 LIONS (który dał komuś z wyczekujących fanów batonika, ze śmiechem i komentarzem „poor kids from Poland”, heh) nikt z PARKWAY DRIVE się nie pojawił. Długo czekać na ziomków nie musimy, gdyż wracają do naszego kraju już 14 listopada, podczas trwania trasy „Never Say Die”.
Do zobaczyska i niech mosh będzie z wami!