Kraków to jedyne polskie miasto, o które zahaczyła europejska trasa Axe To Fall 2010. Jak łatwo się domyślić już po nazwie trasy – główną gwiazdą było Converge. Amerykanie dzielili deski z kapelami Kylesa, Gaza i Kvelertak. Skład wielce zacny, wręcz nie do przegapienia. Tak więc wybraliśmy się 3-osobową ekipą do krakowskiej Rotundy.
Pierwszym godnym wspomnienia faktem, jest czas trwania podróży – przedostanie się z suwalskiego dworca PKS do Krakowa zajęło nam bite 15 godzin. Polska rzeczywistość. 😉 Czy było warto? O tym niżej.
Na miejscu zwiedzanie starówki o 4 rano, trochę oczekiwania, dość mozolny przejazd komunikacją miejską i oto jesteśmy u kumpla w mieszkaniu. 2 godziny zdrowego snu i czas ruszać dalej. Po załatwieniu kilku spraw na mieście (obiad, zakupy) ruszmy pod Rotundę. Odnalezienie celu nie było problemem, godzinka oczekiwania i ruszamy.
Bilety nabyte w Empiku, tak jak oczekiwaliśmy, wymieniono nam na miejscu na ‘kolekcjonerskie’. Mała rzecz, a cieszy. Po szybkim obadaniu Rotundy, w której byliśmy pierwszy raz, stwierdzeniu braku szatni, udaliśmy się w kierunku stoisk z merchem. Ceny standardowe – 50zl koszulka, bluza bodajże 120zł. Wybór był nieco ograniczony, bo trasa trwa od 10 lipca i ma się ku końcowi. W każdym razie dostałem co chciałem – plakat z trasy i koszulka Converge trafiły do plecaka, ruszamy na salę koncertową. Tutaj naszym oczom ukazało się półokrągłe, ciemnawe, ale klimatyczne pomieszczenie z wysoko zawieszonym sufitem, i jak po chwili usłyszeliśmy, zajebistym nagłośnieniem. Akustyka sali i sprzęt stały na wysokim poziomie. Po pewnym czasie rozpoznałem tę salę z telewizji, odbywają się w niej często kabarety.
Koncert otwierał zespół najmniej znany, teoretycznie najsłabszy – Kvelertak. Jako, że miałem obadaną ich debiutancką płytkę, czym prędzej popędziłem pod scenę. Nie da się ukryć, że nie ja jedyny entuzjastycznie zareagowałem na pojawienie się norwegów. Spory tłum wyczekiwał na rozpoczęcie ich koncertu. Grana przez nich mieszanka rock n rolla, hardcore’u i black metalu jest absolutnie genialna jeśli chodzi o występy na żywo. Nie mówię, że zespół wypadł słabo na płycie, wręcz przeciwnie, ale to co działo wśród publiki, zaskoczyło chyba nawet samych muzyków. Oto, co umieścili po koncercie na swoim Twitterze: ’Krakow you are by far the most amazing dudes ever!!! Thanks for making it the best show on this tour!’ Przy takich kawałkach jak Fossegrim czy Mjød nie dało się ustać w miejscu. Cała ekipa zaprezentowała mega energię i pomimo dośc prostych kompozycji, wysoki poziom gry. Do tego było ich wszędzie pełno, 3 gitarzystów, basista i wokalista (śpiewał nawet w masce sowy, dziwne, ale jak dla mnie na plus) robili niesamowity show, wiedzieli jak zachować się na scenie. Niestety, wszystko co dobre się kończy, w tym wypadku nawet za szybko, Kvelertak zakończył występ po około 25 minutach. Tłum bardzo długo skandował ich nazwę, domagając się bisu, ale widać organizator nie przewidział takiej ewentualności. Koncert norwegów, nawet pomimo kłopotów z nagłośnieniem wokalu, wypadł świetnie. Jako ciekawostkę dodam, że jeden z gitarzystów nosi imię Maciek, i nie ma problemów z używaniem języka polskiego.
Następna na scenę wyszła Gaza. Mieszanka sludge’u z grindcorem jaką wykonują, brzmiała zdecydowanie lepiej niż na płycie, ale nadal niezbyt dobrze. Instrumenty i wokal zlewały się chwilami w jedną ścianę dźwięku, brzmiało to brudnie, ale też agresywnie. Może tak miało być? Zmiany z baaardzo wolnego tempa na typowo grindcorową siekę przypadły do gustu lubującej się w moshu części publiki. Na zastój pod sceną nikt nie mógł narzekać. Brak było melodyjnych riffow, zamiast tego dostaliśmy przytłaczającą ciężarem grę na nisko strojonych instrumentach i dopełniającego dzieła wokalistę, który wykazywał godne naśladowania zaangażowanie w występ. Wyglądało to, jakby śpiewał całym, ponad dwumetrowym, sobą. Fani oceniają występ jako dobry, dla mnie bez rewelacji. Po około godzinie Gaza ustąpiła miejsca kolejnej kapeli…
…a była nią Kylesa. Dwie perkusje i kobieta na gitarze oraz wokalu? Raczej niecodzienne, obok tego nie można przejść obojętnie! Muzycy rozstawili się ze sprzętem i nie zwlekając rozpoczęli grę. Muszę przyznać, że dopiero drugi raz w życiu byłem świadkiem obecności 2 zestawów perkusyjnych na scenie, i zrobiło to na mnie wrażenie. Pałkerzy byli ze sobą idealnie zgrani, absolutna synchronizacja. Wokale gitarzysty i gitarzystki świetnie się uzupełniały, idealnie pasując do sludge’owego charakteru ich muzyki, to trzeba usłyszeć, choćby na płycie. Ucieszyło mnie, że zespół zachował swój unikalny klimat, który możemy usłyszeć w ich dokonaniach studyjnych, zwłaszcza na płycie Static Tensions, z której to pochodziła znaczna część setlisty. Publika, w tym ja, świetnie bawiła się podczas występu Kylesy. Krew się lała, ale obyło się bez ofiar w ludziach. 😉 Po nieco ponad godzinie, koncert dobiegł końca. Czas na punkt kulminacyjny tego wieczoru.
Converge. Legenda, wielu próbuje ich naśladować, nikt nawet nie zbliża się do ich poziomu. Ich muzyka jest bardzo ciężka do zaszufladkowania, ale czasem bywają określani jako ‘chaotic hardcore’, po zobaczeniu ich na żywo wiem już dlaczego. Partie instrumentalne i wokal są z pozoru w totalnym bezładzie, ale efekt końcowy jest bez zarzutów. Dark Horse, na którego czekałem, był drugim w kolejności zagranym przez nich kawałkiem, więc chcąc nie chcąc, ruszyłem pod scenę. Częstotliwość ludzi skaczących ze sceny sięgnęła apogeum, nie było momentu kiedy obok kapeli nie przewijał się jakiś stage-diver. Los chciał, że piszczel jednego z nich miał bliską konfrontację z moim nosem, co zmusiło mnie do oddalenia się od sceny niemal tak szybko jak się tam znalazłem. 😉 Normalna sprawa, po chwili wróciłem do zabawy w pełni sił. To, co Kurt Ballou wyczyniał z gitarą, przechodzi moje pojęcie jako gitarzysty. Na koncercie brzmi to jeszcze bardziej chaotycznie niż na płytkach, jego riffy są niebywale połamane, tylko on potrafi grać w takim stylu. Kolejna żywa legenda – Jacob Bannon. Ten człowiek ma absolutnie niepowtarzalny wokal, zaskakuje nowymi pomysłami i świetną formą na każdej kolejnej płycie. W Krakowie też nie zawiódł i zaprezentował się świetnie. To jaki show robi na scenie, stawia dla mnie Converge w ścisłej czołówce zespołów koncertowych. Jeśli chodzi o setlistę, to była niemalże idealna, był Dark Horse, Worms Will Feed / Rats Will Feast, Axe To Fall… długo by wymieniać, za dużo mają hitów. Zagrali utwory głownie z 3 ostatnich płyt, jak dla mnie zabrakło The Saddest Day i Cruel Bloom (ale to drugie nierealne, Steve Von Till z Neurosis byłby konieczny). Wokalista zdobył moje serce pewnym nie do końca jasnym dla mnie zachowaniem. Nie wiem, za co, ani dlaczego, ale jeden z fanów planujących skok ze sceny, dostał od Jacoba rozkręconym na kablu mikrofonem w tył głowy 😉 Miło było też widzieć jego zaangażowanie w koncert, uszkodził on kilka mikrofonów, jeden zaginął w publice (nie znam jego dalszych losów). Warto napomknąć również, że na koncercie Converge’a publika ściągnęła ze sceny basistę Kylesy, który pomagał technicznym.
Wszystko dobiegło końca, udało mi się zrobić pamiątkowe zdjęcia z Kurtem i Jacobem z Converge’a oraz z Erlendem z Kvelertaka. Właśnie te dwa zespoły uznaję za najjaśniejsze punkty wieczoru. Kvelertak, pomimo bycia marginalnym wręcz suportem z okrojonym do minimum czasem gry, wypadł równie dobrze co główna gwiazda. Liczę, że nie była to moja ostatnia okazja, aby ujrzeć Norwegów ich na żywo. Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć o nieco zmarnowanym potencjale świetnego sprzętu nagłaśniającego i dobrej akustyki sali, było zwyczajnie trochę za głośno, przez co poszczególne instrumenty zlewały się w jedną ścianę dźwięku. W każdym razie koncert wart każdej wydanej złotówki i każdego z niemal 1500 przebytych kilometrów.