Kolejny rok, wraz żoną spędzaliśmy urlop w Szwajcarii, w małej miejscowości Le Locle w kantonie Neuchatel. Le Locle to małe piękne miasteczko położone na wysokości ponad 900 m n.p.m. w górach Jury sąsiadujących z Alpami Północnymi. Le Locle uważane jest za kolebkę szwajcarskiego zegarmistrzostwa ale nie o tym mam zamiar tutaj pisać…
W tym niezwykle spokojnym i przyjaznym miasteczku już od pięciu lat odbywa się rockowy festiwal o dumnie brzmiącej nazwie Rock Altitude Festival… Bez wątpienia ośrodek sportowy, w którym cyklicznie odbywają się różne imprezy położony jest dość wysoko – myślę, że ponad 1000 m n.p.m…. Podczas poprzednich edycji na festiwalu grały takie gwiazdy jak ENTOMBED, SAMAEL, NEUROSIS, THE OCEAN, THE HAUNTED czy ELECTRIC WIZARD. Nie brakło też wielu lokalnych czy mniej znanych kapel. Jednak z różnych powodów nie mieliśmy możliwości być na poprzednich edycjach, czego do dzisiaj żałuję…
Jednak tym razem (nauczony doświadczeniem z poprzednich lat) zamierzaliśmy dotrzeć na koncert. Wcześniej, przed wyjazdem na urlop napisałem meila do organizatora festiwalu – Fabiena Zennaro w celu uzgodnienia akredytacji. Niestety do momentu wyjazdu nie otrzymałem od niego odpowiedzi. Mimo wszystko postanowiliśmy udać się na festiwal jako normalni słuchacze – co nas nieźle szarpnęło po kieszeni (gdyż w tym okresie frank szwajcarski stał po 3 złote) i z tego powodu mogliśmy tylko wybrać jeden z dwóch płatnych dni. Oczywiście wybór był prosty. Pierwszego (darmowego) dnia występowała szwajcarska folkowo-popowa wokalistka Charlou Nada oraz szwajcarski funkowy big band TON SUR TON, więc woleliśmy ten czas przeznaczyć na zwiedzanie okolic (które bogate są w różne stare miasteczka, groty, jeziora, zamki a przede wszystkim w przepiękne górskie widoki). Drugiego dnia na deskach sceny miały pojawić się NEXUS (Gothic Rock/Metal), francuska M.O.P.A. (Screamo, Classic Music), CAMION (Thrash/Southern Metal), francuski EZ3KIEL (Industrial, Ambient, Electro), KRUGER (Death Metal), francuska GOJIRA (Death Metal), YOG (Grindcore) oraz na zakończenie angielski HOUSE OF FIX (Electro). A zatem ten dzień wydawał się dla nas najodpowiedniejszy. Natomiast trzeci dzień miał obfitować głównie w rockowe bandy: DEEP KICK (Funk/Punk), THE WINGS OF LOVE (Glam Metal), KILLBODY TUNNING (atmosferyczny Post Rock/Metal), angielski TOM McRAE (alternatywny Rock), STEVANS (Pop Rock), belgijski K'S CHOICE (alternatywny Rock), francuski I'M UN CHIEN (Electro Rock) i LOCOON'S (Electro). Chociaż myślę, że THE WINGS OF LOVE czy KILLBODY TUNING również wywarłyby na nas dobre wrażenie. Jednak GOJIRA przesądziła o wszystkim…
Organizacja festiwalu była bardzo profesjonalna. Przy wejściu na teren festiwalu otrzymaliśmy folder z dość szczegółową informacją na temat występujących kapel z rozkładem czasu, mapką terenu, sponsorami, etc. Oczywiście porządku strzegła firma ochroniarska (jednak jak się później okazało nie było potrzeby interwencji). Wchodząc na teren festiwalu od razu rzuciły nam się w oczy różne stoiska z żywnością, napojami (nawet alkoholowymi – poza piwem oferowano różne drinki oraz legendarny Absynt rozlewany z zawieszonych wysoko wiader z kranikami) i koncertowymi gadżetami pomiędzy którymi znajdowało się kilka stolików z parasolami oraz ławkami. Wszędzie plątało się sporo różnych osób, różnej maści (biali, żółci i czarni), głównie młodzi fani rockowego ciężkiego brzmienia ale i gdzieniegdzie zauważało się też dzieci czy osoby starsze… Z folderu dowiedzieliśmy się, że w tym momencie na głównej scenie gra M.O.P.A. A zatem nie uwzględniając szwajcarskiej dokładności co do czasu – spóźniliśmy się i ominęła nas kapela NEXUS… Zatem szybko przedostaliśmy się pod kryty teren (jakby miejsce lodowiska) z podłożem, którego wypełniała specjalnie naniesiona kora z drzew (jakby zapobiegająca ewentualnemu powstaniu błota). Tam również znajdował się „bar piwny” i stoisko z gadżetami, a w różnych miejscach stały specjalne przygotowane popielniczki na niedopałki po papierosach… o dziwo można palić! Szwajcarzy kopcą jak smoki więc stąd te udogodnienia…
Dźwięki M.O.P.A. czyli MY OWN PRIVATE ALASKA od początku wzbudziły moje zainteresowanie… Na scenie było trzech kolesi – wokalista, perkusista i klawiszowiec… A gdzie reszta instrumentów, mam na myśli gitary? M.O.P.A. zaprezentowała bardzo nowatorską muzykę, w której melancholijne i chwilami psychodeliczne partie pianina przeplatały się z rozbudowaną rytmiką bębnów przy ostrym, agresywnym, krzyczącym a czasem płaczliwym wokalu. Całość brzmiała bardzo awangardowo… Mimo, iż wokalista zazwyczaj siedział na głośniku, na scenie bokiem do publiczności jakby zamykając hermetyczny krąg muzyków to całość była bardzo nasycona emocjami, chwilami furiatyczna ale i głęboko melancholijna… Momentami klawiszowiec histerycznie poddawał się emocjom i jakby niekontrolowanie walił w klawisze. Jednak były to tylko krótkie porywy szaleństwa pomiędzy etiudami, suitami, pasażami i motywami muzyki klasycznej… Było jeszcze widno a pod sceną stało kilkudziesięciu odbiorców, światła jeszcze nie dawały takiego efektu ale mimo wszystko M.O.P.A. wytworzyła specyficzny dekadencki klimat. Teraz już wiem, że zagrali kawałki z albumu „Amen”… Ciekawa muzyka, bardzo żywiołowa. Jednak jak to bywa na początku… trudniej jest wprawić publiczność w jakąkolwiek aktywność…
Od razu po zakończeniu występu M.O.P.A. razem z większością osób przeszliśmy obok, pod ogromny brezentowy namiot (z dwoma barami pod ścianami), gdzie na małej scenie zapowiadał swój występ kolejny band – CAMION… Zaczęli dość ostro, skocznie i ciężko. Pierwsze skojarzenia padły na RAGE AGAINST THE MACHINE, później było bardziej metalowo, chwilami nawet thrashowo z akcentami w stylu hard rocka czy southern metalu… Ich muzyka sprawiła, że pod sceną pojawiło się kilku pogujących co podkręciło nieco atmosferę… Niestety zupełnie nie pamiętam jakie kawałki grali (odsłuchując ich później na MySpace), a przyznam się, że umysł miałem niezmącony alkoholem (nie licząc jednego piwa Urtrub, które sączyliśmy z plastiku podczas słuchania CAMION)…
Powrót pod dużą scenę… Z zaciekawieniem czekaliśmy na występ EZ3KIEL, gdyż nie miałem bladego pojęcia co zaprezentuje ten francuski zespół o tajemniczej nazwie… Już było po 21.00 więc ciemności spowiły teren koncertu oświetlanego przez sztuczne światło tylko przy barach i „sklepikach”… Zaczęło się robić zimno, co potęgował silny wiatr wdzierający się na teren z dużą sceną…
EZ3KIEL zaczął grać… mroczno-industrialne elektroniczne takty wypełniły przestrzeń… Szybko rozglądałem się po scenie szukając muzyków… Perkusista za podwójnie rozbudowaną perkusją, basista, klawiszowiec i człowiek za samplerem oraz wibrafonem (!)… Nie ma gitarzysty?… Kto będzie śpiewał?… Pomyślałem, że ten elektroniczny wstęp to intro… Jednak przy drugim kawałku domyśliłem się, że EZ3KIEL nie gra metalu… Ale to co zagrał powaliło mnie zupełnie… Bardzo mroczne, dynamiczne, masywne a zarazem specyficznie melodyjne i bardzo melancholijne aranżacje nieziemsko rozbudowane tematycznie, rytmicznie i brzmieniowo silnie oddziaływały na zmysły… A gdy klawiszowiec zaczął grać na gitarze (dość często nawet ciężkie riffy), pojawiły się klimatyczne dźwięki wibrafonu a w ruch poszły dwa zestawy perkusyjne rozpłynąłem się całkowicie (oczywiście w ekstazie)… Całość była zsynchronizowana z oświetleniem scenicznym oraz z multimedialnymi prezentacjami co stworzyło totalnie mroczny, bardzo awangardowo-psychodeliczny klimat… Byłem pełen podziwu multi-instrumentalnych umiejętności i zgrania tego kwartetu. Każdy dźwięk z obrazem był idealnie dopasowany… Bardzo rzadko pojawiały się jakieś wokalizy… raczej szepty, pojedyncze słowa… poza jednym ekstremalnie agresywnym kawałkiem (wręcz grindcoreowym)… Publiczność raczej stała wsłuchana, zaszokowana lub kiwała się rytmicznie… Podczas pewnego utworu, klawiszowiec tak emocjonalnie wczuł się w muzykę, że wskoczył na statyw z klawiszami… i coś odpadło… Jednak reszta grała dalej… on próbował to podłączyć… chyba nie działało… Gdy reszta dobrnęła do końca utworu, ktoś z muzyków powiedział, że był to ostatni utwór… Czy było to zamierzone? Po około godzinie grania?… Już po urlopie doczytałem, że EZ3KIEL zagrał w ramach trasy koncertowej Battlefield Tour 2010, i że zagrali utwory głównie z albumu „Battlefield” ale też wydaje mi się, że pojawiły się kawałki z albumu „Naphtaline”… Do dzisiaj jestem pod wrażeniem tego show jakiego w życiu nie widziałem…
EZ3KIEL:
www.youtube.com/watch?v=cR9FHI2MIHI
www.youtube.com/watch?v=BelIZ5dpQXM
Przyszła pora na KRUGER’a, który już pod koniec występu EZ3KIEL’a stroił się na małej scenie. I mimo, iż obie sceny były w odległości niewiele ponad 100 metrów, przedzielone ścianą lodowiska i ścianą namiotu to dźwięk nie przebijał się… Wydaje mi się, że to oni zaczęli klimatycznym intro (chyba, że to wcześniejszy CAMION), które nagle urwane przeszło w brutalne granie… Z głośników wydobywał się agresywny i ciężki Death Metal z charczącym wokalem, który wprawił publiczność pod sceną w szaleńcze pogo… Tutaj już pojawiła się spora część uczestników koncertu… A my zmarznięci wraz z kilkoma słuchaczami znaleźliśmy super miejsce przy gazowym grzejniku i spokojnie wsłuchiwaliśmy się w te brutalne dźwięki. Co dziwne, wokalista często siedział na podłodze sceny i z tej pozycji wydobywał z siebie agresywne wrzaski… Jednak chyba dźwiękowiec zawalił sprawę, gdyż wszystko zbytnio się zlewało, było mało czytelne… Potem słuchając na MySpace utworów KRUGER’a odebrałem ten zespół całkiem inaczej… jako bardziej Progresywny Death Metalowy band…
Nadszedł czas na gwiazdę wieczoru. Zanim zaczęli grać nastąpiła niewielka zmiana w dekoracji dużej sceny. Teren przed nią zaczęli wypełniać prawie wszyscy uczestnicy koncertu. Było już kilkanaście minut przed godziną „zero”. Powietrze było wysycane zapachem Absyntu. Mimo mroźnego powietrza większość rozgrzana wysokoprocentowym alkoholem zbierała się pod sceną, a mniejszość (w tym i my) skupiała się wokół gazowych grzejników, które dawały zbawienne ciepło. Mimo późnej pory i działania alkoholu wciąż było kulturalnie, wyczuwało się przyjacielską atmosferę. Nie sądzę, że byliśmy tam jedynymi obcokrajowcami, aczkolwiek w około rozmawiano w języku francuskim, a nasz polski wzbudzał raczej chwilową ciekawość. Miałem nadzieję na spotkanie z kimś z Polski. Jednak pomimo mojej koszulki KAT’a, którą specjalnie założyłem na tą okazję, nikt nie rozpoznał w niej znanych klimatów. A my również nie dostrzegliśmy żadnego rodzimego logo… Na scenie pojawiła się GOJIRA… Wielu z was zna ich twórczość… Powiało technicznym, momentami progresywnym Death Metalem. Publiczność pod sceną szalała, skandowała, a ci z tyłu rytmicznie wprawiali w ruch swoje ciała. Mimo zimna GOJIRA uderzyła gorącem. Emocje rosły z minuty na minutę. Każdy nowy utwór podgrzewał atmosferę… Sam ledwo powstrzymywałem się by nie poddać się headbangingowi… Przesunęliśmy się z Agatą w pobliże konsoli oświetleniowej skąd mogłem obserwować wspaniałą pracę człowieka od oświetlenia – jak znając repertuar zespołu potrafił idealnie zgrać światło z dźwiękiem. Dzięki czemu GOJIRA wykonała świetne show co spotęgowane było też obrazami wyświetlanymi z tyłu sceny… GOJIRA zagrała utwory z albumów „The Way of All Flesh”, „From Mars To Sirius”, „The Link” i „Terra Incognita”… Oczywiście nie obyło się bez bisów… Szczerze mówiąc wcześniej nie śledziłem ich twórczości ale to co zaprezentowali przywróciło moją wiarę w Death Metal (co prawda nie klasyczny)…
Zapamiętana przeze mnie set-lista (nie po kolei):
Oroborus, Toxic Garbage Island, The Art of Dying, A Sight To Behold, Esoteric Surgery, The Way of All Flesh, Lizard Skin, Backbone, Indians, The Heaviest Matter of Universe, Clone, Ocean Planet…
GOJIRA:
http://superglued.com/show/index/247051-Gojira___VNV_ROCK_ALTITUDE_FESTIVAL,_Le_Locle,_Switzerland_on_Aug_13,_2010
www.youtube.com/watch?v=R4vxmCIUhVA&feature=related
www.youtube.com/watch?v=LEPKN78G6J8&feature=related
www.youtube.com/watch?v=LEPKN78G6J8&feature=related
www.youtube.com/watch?v=uu47l3fjKko&feature=related
www.youtube.com/watch?v=KZwNRsvU9Z0&feature=related
www.youtube.com/watch?v=tL0lZl4D2LM&feature=related
www.youtube.com/watch?v=SyNuYf2mgic&feature=related
www.youtube.com/watch?v=UOJhEQ2ayEg
www.youtube.com/watch?v=4rh7gbr6tHg&feature=related
GOJIRA zeszła ze sceny… A my postanowiliśmy wracać, gdyż Agata źle znosiła panujące zimno, a do domu mieliśmy spory kawałek drogi piechotą… Odchodząc słyszeliśmy łomoczące grindowe granie YOG na małej scenie… Co było później? Nie wiem. Podobno zagrali angielscy DJ-e z HOUSE OF FIX jakieś kompozycje w stylu Electro…
Kilka dni później, już w Polsce odbierałem zaległe maile… Fabien Zennaro bezproblemowo udzielił nam akredytacji… hahaha… Dureń ze mnie, że nie poszukałem tam dostępu do Internetu by odebrać pocztę…