Strzyga – Black After Small River Tour 2016, niedziela, 13 listopada 2016, Klub Graffiti, Lublin, Polska
Wybierając się z oddalonego o blisko 70 kilometrów Parczewa na koncert PERCIVAL’a SCHUTTENBACH do lubelskiego Graffiti, wraz z żoną jechaliśmy głównie dla nich. Przyznam, iż moja wiedza o muzycznych dokonaniach pozostałych ekip była niewielka, niemal znikoma, aczkolwiek moja druga połowa wiedzą o folkowych, folk metalowych zespołach z naszego pięknego kraju, mogłaby się już zdecydowanie pochwalić. Ze mnie folk metalowiec do niedawna był żaden, (na co dzień zdecydowanie preferuję bardziej „krwiste” i ciężko „strawne”, śmierć metalowe dania), a to właśnie moja Magdalena zaraziła zarówno mnie jak i nasze dzieciaki dźwiękami z tejże muzycznej niwy. A więc pokonaliśmy niemały dystans do stolicy województwa jak wspomniałem wyżej, głównie dla PERCIVAL’a. Po wylądowaniu na miejscu, odebraniu akredytacji z przyjemnością zacząłem obserwować powoli zapełniający się klub. Choć frekwencja metalowej gawiedzi w Kozim Grodzie ostatnimi czasy nie rozpieszcza zespołów prezentujących w nim swoje sztuki, to folkowa uczta miała tej nocy całkiem spore grono swoich zwolenników.
Nadejszła wiekopomna chwila, trzeba było zluzować kolejkę przy barze, bo na scenie zamontował się lokalny MERKFOLK. Szczerze? Nie wiedziałem, czego spodziewać się po tej załodze, ale scenę opanowali zawodowo. Zresztą, pod sceną za ich przyczynkiem też się kotłowało całkiem „przyjemnie”. Folk metal z kobiecym growlem. Po koncercie dowiedziałem się, iż Mery miała problem zdrowotny gardła, czego za cholerę nie dało się odczuć w trakcie ich seta. Zresztą, ten koncert, był zaledwie gościnnym udziałem, tej filigranowej postury kobiety z rudymi włosami o potężnym gardle. Szkoda, ale miejmy nadzieję, że następczyni Mery będzie godna posady w MERKFOLK. Co więcej? Cały zespół, a pewnie głównie za przyczynkiem swojej frontmenki, przez całego seta miał znakomity kontakt z publicznością. Byłem cholernie mile zaskoczony zarówno samą muzyką zespołu, jak i przyjęciem MERKFOLK’a przez lokalnych odbiorców. Fajne, metalowe granie gitar (na wiośle kolejna kobitka Irmina), wsparte bardzo dobrą perkusją Batona, akordeonem Kacpra i skrzypkami uroczej hie hie Katarzyny. Jest drapieżnie, ale też melodyjnie. Z refrenem, ale też do przodu. Nawet oportunista, może się w tym graniu rozgościć. No i to czego kurwa nie lubię na scenie, zero statyzmu, był żywioł. W eter poleciały Topielica, Wiła, Trust, Nananana, Meadows and fields, i Postrzyżyny, a MERKFOLK schodził ze sceny z tarczą. Zdecydowanie mówię do następnego razu!
Czas na HELROTH. O nich wiedziałem jeszcze mniej niż o MERKFOLK i przyznam, że……..było świetnie. Na scenie zrobiło się całkiem ciasno (siedem osób na niewielkiej scenie Graffiti), a stołeczna ekipa zaczęła się bratać z lubelskimi fanami. Taki mały sparing – oni kontra nasi, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. I tak rozpoczęli od Bracia z płyty I, Pagan, następnie Wilcza Jagoda ( lp I, Pagan), dalej Prząśniczka (ep. Wataha), The Hidden Path ( lp I, Pagan), I, Pagan ( lp I, Pagan), Karczma Rzym (ep. Wataha), kończąc utworem Wataha (ep. Wataha), jakże adekwatnym do wydarzenia tejże nocy. Sześciu kolesi z twarzami pomalowanymi domyślam się w barwy plemienno – wojenne, spódnicach/kiltach (założę się, że niejedna panna pod sceną szukała czego swoim wzrokiem powyżej ich kolan hehe) coś jakby stylizowanych na jakieś wyspiarskie, może stare skandynawskie klimaty, wokalista z kostuchem w łapie i kolejna kobitka tej nocy na dechach na szybko ogarniając w stroju ala tancerka brzucha. Zresztą, jej biodra co i rusz kołysały się to w jedną to w drugą stronę. Ale co by seksizmem nie wiało, to jej boczne wokale znakomicie uzupełniają „zaśpiewy” Orthanka, a bez jej partii na poprzecznym flecie, muzycznie nie byłoby tak samo. HELROTH to instrumentalnie gitary, bas, perka, jako w metalowej części ich twórczości to podstawa, uzupełnione przez wspomniany flet i skrzypki. A przy skrzypkach zatrzymując się na chwilę, to w jednym z utworów na scenie pojawiła się gościnnie skrzypaczka MERKFOLK’a Kasia, przez co na scenie klubu było już dziewięć osób, a dwoje skrzypek podbiło jeszcze bardziej klimat. Od początku do końca na scenie młyn. Trzepanie baniakiem, pot, dym i ciągły, bardzo dobry kontakt z publicznością. Orthank to niezły wodzirej, a reszta załogi wie jak się wspierać swojego „lidera”. Było metalowo, było folkowo. Ciężko, na swój sposób brutalnie, choć pewnie to nie najlepsze określenie, melodyjnie, klimatycznie, chwilami można było poczuć ponure, karczmiane zaścianki (Karczma Rzym) i w ogólnym koncepcie tego koncertu, bardzo ciekawie. Wokalnie jadowicie, growlowo ale i nie brakowało czystych partii zarówno frontmena, jak i wspomnianej wyżej niewiasty. Zresztą, wokalizy się tu uzupełniają jak dbałość o szczegóły przez Hickoka w jego filmach grozy. HELROTH zagrał bardzo, bardzo dobry koncert i schodził po bisach przy ogólnej dezaprobacie głodnej ich grania publiczności. Świetnie Panowie. Lublin czeka kolejnego razu!
Pomyślałem sobie, dwie mocne sztuki, to dopiero półmetek dzisiejszej nocy, dzieje się sporo, więc co dalej? Dalej była ŁYSA GÓRA. O ile do momentu rozpoczęcia ich sztuki było zdecydowanie folk metalowo, to w tym przypadku zrobiło się jak dla mnie, zdecydowanie bardziej folkowo, z użyciem elektrycznych instrumentów – gitara, bas, perkusja i człowieczek na taboreciku głaszczący jakieś przyciski. Elementy rock’a i niech im będzie, metalu wplecione w ramy całej twórczości. Do tego dwie wokalistki różnoraką barwą głosu kontrastowały ze sobą myślę, że nawet idealnie oraz wycinająca bardzo dobre partie skrzypaczka. Ogólnie ŁYSA GÓRA wpisała się w klimat folk metalowego święta w Kozim Grodzie, ale już nie było w moim odczuciu tak żywiołowo jak na MERKFOLK czy HELROTH. Nie chcę przez to powiedzieć, że do dupy, ale trochę jakby pociąg zaczął zwalniać .Zresztą, było widać, że band ma wierne grono swoich odbiorców/słuchaczy, więc jakiemuś Skowronowi nie musiało się to wszystko do końca podobać hie hie. Publiczności występ zespołu „pieśni i tańca” ŁYSA GÓRA myślę, że się faktycznie przypadł do gustu, a przynajmniej jej części jak już napisałem. Nie powiem, bo Marta Jędrzejczyk (blond włosa) i Dorota Filipczak-Brzychcy (czarno włosa), wokalistki zespołu, najbardziej ruchliwe w tej ekipie, trzymały fason, swoimi pląsami jak prawdziwe wiedźmy, próbowały wprowadzić publiczność w dźwiękowy trans. Ciekawie w to wszystko wpasowuje się Sylwia Biernat. Odziana w kożuchy niczym jankielowy skrzypek. Dla mnie najpikantniej wykonanym utworem w wykonaniu ŁYSEJ GÓRY była „Lipka”, a to z kolei głównie przez udział wokalisty i basisty HELROTH’a, którzy to przyprawili ten utwór w odpowiedni pazur i większą energię dzięki swoim wokalizom. A oprócz wspomnianej „Lipki” tej nocy pod scenę poleciały Zoriuszka, Unda, Na stawu, To i hola, Usiudźwa Janku, Dali ciarni, Ripni kalinke, Cepem po ryju, Nie teraz mamo, Siadaj nie gadaj. Korzenny charakter polskiej, słowiańskiej wsi uzupełniony o dorobek kultur zgoła odmiennych i innych jak choćby Bałkany czy na wschód od granic Polski dla przykładu. Jak tak na to wszystko patrzyłem, uchem ogarniając dźwięki, jakoś mimowolnie na myśl przychodził mi taki film, co to tytuł Czarownice z Eastwick mu nadano. Czemu? Nie wiem. Ale…. Nie ważne. Schodzili z brawami, toć to największa nagroda dla muzyka.
PERCIVAL SCHUTTENBACH. To dla nich tu dzisiaj głównie przybyliśmy, więc tany było czas zacząć. Lubinian w Lublinie widziałem wcześniej dwa razy z rzędu a to miał być ich trzeci koncert w tym mieście z moim skromnym udziałem jako „słuchacza”. Przyznam, że za każdym razem było inaczej. Przede wszystkim tę inność dało się zauważyć w kwestii czysto personalnej. Wiosną tego roku zagrali bez Aśki Lacher a tym razem bez jeszcze bardziej jak dla mnie istotnego elementu percivalowej trupy Christiny Bogdanovej. Co jak co, ale możliwości wokalne Christiny potrafią zrobić wrażenie nawet na twardogłowych a i scenicznie zespół bardzo dużo zyskuje, kiedy jest obecna na deskach tejże. Takie moje subiektywne zdanie. Co prawda osamotniona na polu bitwy Kaśka, w kwestii śpiewu dała radę zawodowo. Ale było nie było. PERCIVAL SCHUTTENBACH przybył tym razem w okrojonym składzie, ale i tak swoje zrobił. Band ma swoją rzeszę oddanych fanów, a przekrój wiekowy tychże potrafi przekraczać granicę baaaaaardzo daleko po 50-tce. Młodzi fani, przeplatali się z tymi, co to już ich starą gwardią określić spokojnie można, a ludzików w słusznym jakby nie patrzeć wieku, prosto z roboty na koncercie spotkać było można również. Ale my nie o tym. Nowa płyta „Strzyga” i trasa promująca ten album. Recenzować w tym miejscu nie wypada, bo i nie o tym jest tych słów kilka, ale przyczynek do wizyty w stołecznym mieście idealny. Lazare, Aziareczka, Marysia, Buba, Gdy rozum śpi, Sokol Lata mi wysoko, Oj tam na Mori, Sargon, Wóda zryje banie, Pani Pana, Satanismus, generalnie cały Svantevit generalnie pocięty i sklecony w spójną całość. Oprócz tego, pomiędzy autorskimi piosenkami był cover SEPULTURY Roots Bloody Roots. Zajebisty, mocny punkt całej sztuki wyryczany przez nikogo innego, jak ponownie Orthanka i Morwina z HELROTH. To byli pierwsi z gości, którzy mieli wspomóc PERCIVAL’a tej nocy na scenie. Ciężko już mi spisać w którym momencie jak i kto, ale na Wóda zryje banię zaczęło się robić coraz ciaśniej na scenie, a na samym Satanismus, byli już wszyscy oprócz ŁYSEJ GÓRY, która niestety zmyła się jakoś wcześniej do domu. Jedno, wielkie folk metalowe jam session w Graffiti, było delikatne popijanie wódeczki, porywanie zebranych do wspólnej zabawy, a młody gitarzysta z HELROTH’a, bodajże Janek mu było wycinał może 10-cio minutowe solo na wiosełku Mikołaja który to „przaśnie” pląsał zresztą po arenie. A i samej gitarce w trakcie tej solóweczki i łyczek piwka się dostał he he. Były śmichy, były chichy, hulanki, swawole. Koncerty Mikołaja i spółki to zawsze ogromna energia, świetny kontakt z publiką, odpowiednia sceneria, co by jeszcze bardziej ludziska mogły poczuć klimat samej nuty. A samego Mikołaja za charyzmę na scenie i wiecznie uśmiechniętą japę normalnie podziwiam. Szacun dla człowieka oj tak. O sztukach Lubinian napisano już dużo i jeszcze więcej, więc cóż miałbym dorzucić od siebie, tak aby nie wpaść w kalkomanię? Szczerze, chyba nie bardzo się da. Kolejny mocny set, były bisy i „skamlanie o więcej. Raz jeszcze masa energii, którą można naładować własne power banki na długi czas, potężna dawka dobrej muzyki i coś o czym się długa rozprawia przy piwku z kumplami w temacie. Heh, czas minął nieubłaganie. Ktoś zgasił światła, kto inny zamknął po wszystkim drzwi.
Dziś folk metalowa rodzina miała swoje święto. Co by nie powiedzieć całkiem udane. Myślę, że niedosytu nikt nie czuł, a wręcz przeciwnie. Zmęczeni, na wpół głusi, odjechaliśmy naszym nastoletnim autem w drogę powrotną do domu, do życia codziennego, długo jeszcze rozpamiętując te kilka godzin fajnego łomotu w lubelskim klubie Graffiti. Papier wszystko przyjmie, ale nie do końca odda on sedno samej prawdy. Com zobaczył to moje. Kto nie widział niech żałuje. Slava!