MGŁA, LVCIFYRE, BESTIAL RAIDS – Klub Graffiti, wtorek, 02 maja 2017, Lublin, Polska
Przyznam, że trasy organizowane przez Left Hand Sounds są przygotowywane w sposób profesjonalny przy jednoczesnym zachowaniu ducha undergroundu, ale z jednoczesnym zachowanie standardów na miarę dnia dzisiejszego. To głównie za sprawą doboru kapel, które z całą karawaną przemierzają nasze, polskie ziemie. Bo choć są to ekipy skądinąd mające swoje spore rzesze oddanych odbiorców zarówno tu w Polandzie jak i poza granicami rodzimego kurwidołka, to jednak korzeniami najczęściej tkwią w odmętach szeroko rozumianego podziemia. Trasa MGŁY to był gorący temat, od kiedy tylko myśl stała się ciałem, a w eter poleciała wieść iż takowa stała się zaplanowanym faktem, a sam zespół wraz z równie „wesołym” towarzystwem przetoczy się przez ten piękny, ale smutny momentami kraj. Że była to trasa wyczekiwana, dało się odczuć na długo zanim rozbrzmiały na pierwszym z zaplanowanych w ramach całości koncercie takty. Dowodem najlepszym na powyższe niechaj będą wyprzedane w kilku miejscach do zera bilety, a w pozostałych, nawet jak nie wszystkie zeszły na pniu, to i tak wszędzie był ścisk. Szczerze? Zasłużony!
Jako pierwszy na scenie zainstalował się kielecki BESTIAL RAIDS. Łysy Sadist ze „skromnym” make-upem na oczach a reszta w maskach gazowych (weź Pan to odklej po takim secie od japy he he). Znając ich muzę z wydawniczych pozycji, chyba każdy po ich występie mógł spodziewać się w zasadzie jednego – ognia i siary. I dupy nie dali, od początku do końca znęcając się swoim black z konotacjami w kierunku kostuszej Pani metalem nad zebranymi na sali, głodnymi dźwiękowego piekła maniakami. Rola otwieracza na trasie z reguły bywa zgoła niewdzięczna, przy czym wydaje mi się, że przynajmniej tym razem, BESTIAL RAIDS miał nienajgorsze przyjęcie. Tłumu pod sceną może jeszcze nie było, ale i tak dało się wyczuć, że są tego wieczora ludziska przybyli specjalnie dla nich, a rozkręcające się co i rusz młynki i skandowanie nazwy chyba są świadectwem same w sobie. Brutalnie, intensywnie i żywiołowo. Nawet wolniejsze fragmenty w ich wykonaniu, to była czysta manifestacja agresji i siły. BESTIAL RAIDS udowodnił, że koncertowo dają radę, nie wdają się w szczegóły, żadnej konferansjerki z tymi, których i tak miała za chwilę czekać rzeź. I tak też w sumie było. Rozstawili ciężki sprzęt. Pociągnęli kilka serii i już leżało kilka trupów. Stęchlizna, tak, stęchlizna była wszędzie. A nawet, jeżeli nie była to zagłada pełna perfekcji, to i tak ci co ocaleli, z pewnością byli całkiem nieźle poturbowani. Rasowy nakurw, który ma nie pieścić tylko kruszyć kości. Tak czy siak, cel raczej został osiągnięty. Lista hymnów BESTIAL RAIDS gdzieś obok.
Po przerwie, pora na LVCIFYRE. Nie wiem, jak liczne grono odbiorców w naszym kraju oni mają, ale na ich występie sala Graffiti zaczęła się zapełniać na dobre. Zaczęli cholernie intensywnie i przez całego seta trzymali się jednego – NIE BIERZEMY JEŃCÓW! Death black metalowy niszczyciel od samego początku znakomicie wykonywał swoje zadanie w atmosferze mroku, w szaleńczym amoku, epatował czystym złem serwując kolejne porcje destrukcyjnych dźwięków najwyższej próby. Zaczeli od Lvcifyre, a po nim wbijali kolejne, rozgrzane gwoździe w i tak soczyście krwawiące już odsłuchy: Liber Lilith, Sun Eater, Calicem Obscurum, In Fornication Waters, Nekumanteion, Fiery Spheres of Seven, Fyre Made Flesh, Death Like Mass, Szafot, W Gardziel Szalenstwa kończąc swój mistyczny obrządek. Dla mnie osobiście, była to zaiste forma specyficznego misterium, z wyrzucanymi kolejno w stronę zebranych ponurych zaklęć, w kłębie szaleństwa, zapachu zgnilizny i duszącego, siarczanego klimatu. A jak na scenie pojawił się gościnnie z wokalami gardłowy CULTES DES GHOULES odziany w płaszcz kapłana z kapturem nasuniętym głęboko na czoło, który wyglądał jakby go przed chwilą z grobu jakiego wyciągnięto zrobiło się całkiem piekielnie. Rozpędzony metalowy tank, z dobrym klimatem, naprawdę dobrze zmontowaną nutą i wykonaniem, któremu nie można mieć wiele do zarzucenia. Scenicznie hołdują starej szkole łomotu. Były skórzane wdzianka, ćwieki i tym podobne akcesoria niezbędne w życiu metalowego wojownika. Był jakiś ruch na scenie, pewność swego i pomysł jak oddać to, co niesie ze sobą ich studyjne diabelstwo. Mnie tym kupili na pewno.
Oczekiwanie na „gwiazdę” wieczoru lekko się przeciągało, więc kto chciał gasił pragnienie przy wodopoju z kija, ktoś inny preferował bardziej szkoło, ale i tak chodziło o odpowiednią ilość chmielu we krwi. Oczywiście przerwa, to odpowiednia chmura dymu z wypalonych fajek czy czegoś w innym klimacie, lub też wymiana wrażeń ze znajomkami rozsianymi po różnych zakątkach województwa czy jeszcze dalszych krainach. W dobrym towarzystwie czas szybko mija więc i czas przyszedł na kolejne rytuały, a że zapadła bardzo gęsta MGŁA….
Gdyby tak chcieć porównać słuchanie płyt MGŁY w domowych pieleszach, a obcowaniem z takową w wersji live, to różnic wielkich myślę że by nie było. Są tacy, którzy uparcie twierdzą, że muza jaką wykonuje ten band a nie tyle muza, co performance sceniczny generalnie nie potrzebuję żadnego wyłonienia w wersji na żywca. Poniekąd jakąś rację tacy ludkowie też mają. Dlaczego? Ano z prozaicznej przyczyny. Na scenie podczas ich koncertu w zasadzie nie dzieje się nic, oprócz tego, iż stoi na niej czterech zakapturzonych z twarzami zakrytymi czarnymi maskami kolesi. Natomiast, gdyby chcieć to jednak przeciwważyć, to jednak koncert, klimat panujący na nim, a zwłaszcza w małych klubach, jest już rzeczą zupełnie innej natury, a odczuwanie tych samych dźwięków z płyty i koncertu, potrafi jednak zmienić sedno percepcji w sposób zasadniczy. Fakt, MGŁA na scenie jest dosyć statyczna, i choć ja sam niekoniecznie preferuję tego typu zabiegi, to jednak w ich przypadku udało mi się połączyć wszystkie elementy w całość, efektem czego stała się manifestacja nihilizmu, bezkompromisowe litanie wężowych jęzorów wyłaniających się z aury mroku, a z odmętów czeluści podziemnego świata wypełzł sadyzm o twarzy piwnicznych widziadeł. Tu w sumie nie chodzi o jakieś mniej lub bardziej wydumane fajerwerki, brak jakiejkolwiek konferansjerki też da się wytłumaczyć. Tu rządzi specyficzny klimat, w którym człowiek ma się zwyczajnie rozpuścić. Ma dojść do erekcji zarówno duszy jak i ciała. A że ich muza ma niesamowitą moc i nośność, że aż trudno się nie zatracić. Jest dookoła ciebie, ale też wdziera się wszelkimi, możliwymi szczelinami w głąb ciała opanowując zmysły. Zagrali rewelacyjnie, skupieni, czterech jeźdźców apokalipsy, na scenie stanowili jeden, pewny siebie i zgrany organizm. Ludzie pod sceną to czuli, był młyn i krew pod sceną. Hektolitry wylanego potu i lizanie ran tuż po koncercie. Klub był wypchany niemal po brzegi, co również świadczy o tym, że jest spora część metalowej gawiedzi, która potrafi i lubi zgubić się we MGLE. Można się zastanawiać, czy to co robi MGŁA to już mainstream czy jeszcze underground, choć jak zwykle zdania zapewne będą podzielone. Przecież granice podziemia już dawno stały się ruchome i jak dla mnie momentami zbyt elastyczne, ale dopóki muza danego bandu jest do mnie wstanie przemówić, to mimo iż stary już ze mnie pierdziel, przestaję się chwilami nad takimi rzeczami zastanawiać. A co było grane przez ten kwartet na tej trasie, znajdziecie gdzieś obok w postaci fotki ich set listy.
Trasa naprawdę w mocnej obsadzie. Sam koncert w Lublinie więcej niż udany i brzmienie wszystkich zespołów nawet się dość zgadzało, choć w tym temacie zawsze będzie można mieć jakieś ale… Sporo maniaków, tępe dudnienie w uszach jeszcze dnia następnego, lekkie smolenie rury i wyschnięta śluzówka. Było warto.