XXXV Lat Chaosu – VADER, MARDUK, ARKONA, INSIDIUS Klub Graffiti, wtorek, 04 września 2018, Lublin, Polska
Jak tylko pojawiła się na horyzoncie wieść o tej trasie z opcją Lublina na mapie, wiedziałem, że trzeba będzie tam być. Z zakupionym bileciorem adekwatnie wcześniej, byłem pewny swego, za cel mając twarde stawienie czoła ewentualnym przeciwnościom losu, goniąc w cholerę wszelakie niefarty, aby tylko móc posmakować sonicznej uczty tegoż wieczora. Udało się. Przybyłem, zobaczyłem, przeżyłem dźwiękowe piekło. Z tym piekłem to wcale nie taka gadanina na wyrost. Pominąwszy wszelkie aspekty artystyczno ideologiczne, w „graficiaku” przy takiej ilości ludu w środku, tak wysokim temperaturom na zewnątrz i braku minimalnej klimatyzacji, jeszcze zanim pierwszy band począł tany na scenie, człowiek łapał łapczywie powietrze jak ryba wyciągnięta z wody i rzucona na brzeg. FUCK! Że też tynk ze ścian się nie rozpuścił a wszyscy szczęśliwie dotrwali do końca to jest fart. Fakt faktem, Graffiti płonęło w środku.
Ucztę rozpoczął INSIDIUS. Osobiście widziałem ich na poprzedniej trasie z VADER’em i tak szczerze powiem, wtedy jakoś tam było a teraz dopiero poczułem MOC. Być może wynikało to z faktu świeżo wydanej i promowanej na tej trasie nowej płyty, być może z przemodelowania składu, a być może już ze zdobytego, większego doświadczenia i obycia ze sceną jako tako. Mniejsza o większość. Rozbierać na czynniki pierwsze nie zamierzam ani teoretyzować. Najważniejsze, że choć rolę mieli dość niewdzięczną jako zespół rozgrzewający, to wywiązali się z założeń taktycznych myślę że po swojej i maniaków myśli. Świetny death metal, techniczny i lekko progresywny w ich wykonaniu szybciuteńko dał wszystkim do zrozumienia, że tego wieczora impreza będzie wysokich lotów i nikt kurwa nie weźmie jeńców. Bez litości przejechali mi się walcem po kręgosłupie. Masywnie, może ze szczyptą melodyki. W każdym bądź razie, otworzyli puszkę z której wypełzła zaraza. Czego można było chcieć więcej po takim otwarciu? Pomyślności Panowie. No i muszę koniecznie sprawdzić nowy album, bo koncertowo nowe wałki pokazały pięść.
W przerwie szybki szlug, gadka szmatka z ziomami i powrót do środka. Na ARKONIE bez poruszania się już czułem, że po rowie cieknie mi strugą potu a płuca zaczynają się zapadać. Od tego koncertu, w klubie było już tylko goręcej. Ale my nie o tym. Można nie być szczególnie wielkim fanem tej hordy. Można znać ich dokonania ale nieszczególnie lać po nogawkach na samą myśl o niej. Ale po to są takie koncerty, żeby móc zrozumieć, że jest w ARKONIE siła. W zasadzie, tu nie było miejsca na zbędne pieprzenie. Kierowani pierwotnym instynktem zabójcy razili ze sceny kolejnymi ciosami. W całej ich surowości, oblanej sosem chłodu pesymizmu był niesamowity magnetyzm mający w sobie pewien rytualny klimat. Black metal, kolejno spadające w publikę pełne bluźnierstwa zaklęcia, tańczący na drzewie wisielec i niepokojące odgłosy z wnętrza ziemi. Było czuć siarkę w powietrzu i oddech bestii na plecach, oj było. Nagrania studyjne to jedno, ale wrzucić to w tygiel koncertowej walki – POŻOGA!
Nie ukrywam, że dla MARDUK’a dziś głównie tu przybyłem. Przyznam, że miał to być mój pierwszy raz z koncertową wersją tej pancernej dywizji (jakoś tak wyszło he he) i jedyne to co mogę w tym miejscu napisać to to, że zniszczyli mnie i raczej nie tylko mnie wręcz dokumentnie. Fakt, z małym ale, bo niestety, właśnie MARDUK był zespołem, który ucierpiał najbardziej, jeżeli chodzi o brzmienie. Sound podczas ich gigu był krótko mówiąc do dupy, bo przy tak intensywnym graniu jakie serwują Szwedzi jedynie Ci co siedzą w temacie ich twórczości byli w stanie połapać się co jest grane, niezorientowani otrzymali jedną wielką ścianę dźwięku. Cała reszta natomiast to zawodowstwo pełną gębą. MARDUK wchodzi na scenę z jednym zamiarem – ZABIĆ! I niech mnie, są profesorami w tym temacie. Muza muzą, albo ktoś lubi ten band albo, ale widać, że Morgan i spółka zęby już zjedli na niezliczonych koncertach i długaśnych trasach. Ich sceniczne obycie nie pozostawia miejsca na niepewność, jakieś zawahania czy gram amatorki. Od początku do końca jest rzeź najwyższej próby. To że mają w Polandzie liczne grono swoich wyznawców to fakt niezaprzeczalny. To, że w swoim dorobku na stanie posiadają całkiem pokaźną dyskografię obfitującą w bardzo mocne pozycje to nie podlega dyskusji. Ale koncert to misterium, i tu stojąc oko w oko, twarzą w twarz z odbiorcą/fanem trzeba mieć to coś, ten piekielny ryt, żeby już po pierwszym takcie było wiadomo kto i komu z ręki je, kto tu jest Panem a kto niewolnikiem z sadomasochistycznym zapędem pragnącym jeszcze intensywniejszej chłosty. Ten kwartet to jeden wielki team i „marka” sama w sobie. Zaczęli od wkurwionego „Panzer Division Marduk” a potem pojechali przekrojowo po swoich płytach. Mieliśmy tu między innymi „Of Hell’s Fire”,, „Baptism By Fire”, „Wolves”, „Throne Of Rats”, „Burn My Coffin”, „The Levelling Dust”, „The Blond Beast” czy „Cloven Hoof ”. Z najnowszego długograja dorzucili jeszcze „Werewolf” i „Equestrian Bloodlust”. I kiedy tak kaleczyli mnie kolejnymi wałkami a po ich corpse paint’ach dawno nie było już śladu pomyślałem, że VADER nie będzie tu już miał co robić. Klub ścieliły trupy, reszta niby ocalałych była już w stanie agonalnym….
A jednak się myliłem, bo ekipa Petera miała coś do powiedzenia na zakończenie wieczora. VADER’a generalnie zawsze ogląda się z przyjemnością. Fakt, dla mnie osobiście to już skład nie ten, a chwilami zamiast death metalowo robi się zbyt heavy, to całe bieganie po scenie z wiecznie jakby lekko pogubionym Halikiem (już, teraz czy za chwilę?) czasem zaczyna mnie mierzić, to jednak trzeba oddać Cesarzowi co cesarskie i przyznać, że tryby jeszcze się kręcą z odpowiednią prędkością i rdzy większej na razie nie widać. To ciągle dobrze naoliwiona, poukładana (może nawet za bardzo) maszyna, znająca się na koncertowym rzemiośle. XXXV Lat Chaosu miało być ukłonem w stronę debiutanckiej (ciągle znakomitej) płyty zespołu „The Ultimate Incantation”. I od introdukcji z dawnych misteriów VADER zaczął by przypieprzyć po niej niezniszczalnym, wręcz kultowym „Dark Age”. Potem polecieli przekrojowo mieszając stare „Black To The Blind”, „Carnal”, „Silent Empire”, „Wings”, ”Helleluyah!!! (God Is Dead)” z nowszymi jak „Go To Hell”, „Triumph Of Death”. Występ udany, bez zbędnych pytań. Jedyne co, to odniosłem wrażenie, że przez panujące wewnątrz klubu warunki że tak się wyrażę „atmosferyczne”, VADER skrócił swoją sztukę wcześniej, niż pierwotnie zakładał. Fani jak to fani, zawsze godni dobrej muzy, ale stać na scenie i napierdalać śmierć metal wcale nie było im łatwo. Jak już wspominałem gdzieś wyżej, ze swobodnym oddychaniem problem mieli dziś wszyscy. Także szacun i do następnego.
Podsumowując – cztery bardzo mocne sztuki. Siedem dych za bilet nie poszło w pizdu. Jestem kontent. Moc jeszcze długo będzie ze mną.