15.11.2023, Kamienna 12, Kraków
Jesień w pełni, zima tuż tuż, a tymczasem w Krakowie zagrały kapele z jeszcze zimniejszej północy – dwie z Finlandii, a pomiędzy nimi reprezentanci Islandii.
Zaczęło się od LOST SOCIETY, którzy wyglądali mi bardziej na Amerykanów niż Finów, dopiero podczas zapowiedzi między utworami dowiedziałem się skąd są. Grają czasem przebojowe, ale momentami też szybkie thrashowe riffy, tyle że podlane takim amerykańskim, nu-metalowym sosem. Do tego dochodzi bardzo charakterystyczny wokal, który szczególnie w refrenach podsunął mi takie skojarzenia. Taka charyzma śpiewania nie należy do moich ulubionych, ale w kwestiach muzycznych było momentami całkiem nieźle, bo z odpowiednią porcją czadu. Najlepszym przykładem jest „No Absolution”, który brzmieniowo miażdży konkretnymi riffami walącymi konkretnie i na temat. Trudno powiedzieć, ile osób ich wcześniej znało, ale jak na zespół otwierający cały koncert mieli bardzo entuzjastyczny odbiór. Tym bardziej, że stylistycznie byli totalnie z innej planety. Kto lubi takie przebojowe, nowoczesne granie, ten na pewno będzie śledził ich dalsze poczynania.
SOLSTAFIR prezentuje zgoła inną stylistykę. Muzyka wyważona, skupiająca się głównie na klimacie i ogromnych emocjach w niej zawartych. Oczywiście są też momenty czadowe, wręcz metalowe, ale mają one bardziej cel stworzyć kontrast do spokojniejszych, bardziej natchnionych fragmentów, niż zmotywować publikę do skakania. Panowie przez około 50 minut swojego występu zagrali sześć numerów, co tylko potwierdza powyższą tezę. Tu najważniejszy był klimat, nieśpieszne tempo utworów wprowadzało słuchaczy w trans, a zgromadzeni chłonęli to wszystko całym sobą. Najlepszym przykładem jest mój ulubiony „Otta” oparty na dosłownie kilku dźwiękach, które są motywem przewodnim przewijającym się przez cały kawałek. Dopiero w ostatnim „Goddess Of Ages” wokalista pozwolił sobie na trochę luzu. Na początku przedstawił zespół, co w ogóle było jego pierwszą odezwą do publiczności, a potem przez około połowę tego 13 minutowego kawałka śpiewał stojąc na barierkach opierając się jedynie na wystawionych przez publikę rękach, wykazując się niezłą koordynacją ruchową podczas przemieszczania. Zwieńczeniem było żywiołowe odegranie końcówki utworu z mocnym naparzeniem perkusji. Tu niestety minus pod kątem brzmienia – gitary były mało słyszalne, a bas wtedy jak i ogólnie przez część ich występu przesadnie brzęczał w tle. Na szczęście nie było aż tak tragicznie, żeby miało to zakłócić odbiór mojego pierwszego spotkania z tym niezwykłym zespołem.
AMORPHIS znam i uwielbiam od ponad 20 lat, ale tak jakoś wyszło, że nigdy wcześniej nie udało mi się ich złapać na żywo. W 2020 było bardzo blisko, ale z wiadomych powodów wszystkie plany koncertowe trafił szlak. Także przebierałem nóżkami na ten koncert od razu jak tylko go ogłoszono. Twórcy „Elegy” od której zaczęła się moja przygoda nigdy nie byli na podium osobistego rankingu, ale dość wysoko w czołówce już tak. Mają swoje charakterystyczne patenty muzyczne, które w pewnym sensie ogrywają na swoich płytach od lat, ale potrafią nimi żonglować na tyle sprawnie i wprowadzać sporo innych ciekawych pomysłów, że mi to nie przeszkadza i zdecydowanie się nie przejadło.
Zaczęli od nowej płyty „Halo” w postaci „Northwards” i „On The Dark Waters”. W obu wspomniane patenty to growlowane zwrotki i melodyjnie zaśpiewane refreny – często wykorzystywany system komponowania ich utworów. Na żywo wokal Tomi-ego nabiera nowego wymiaru, gość ma niesamowitą moc w swoim głosie, który kruszy mury. Do tego nie oszczędza się w swojej prezencji scenicznej, nie stoi w miejscu, tylko śmiga to tu to tam i non stop zachęca publikę do większego zaangażowania. Przed kolejnym z nowej płyty, czyli „The Moon”, pojawił się dynamiczny i zdecydowanie bardziej zadziorny „Bad Blood”. Po części z nowościami, nastąpił zwrot do korzeni w postaci „Into Hiding” i „Black Winter Day” z wplecionym między nimi wstępem do „Magic And Mayhem”. Piękna to była chwila, sentymentalna podróż do lat młodzieńczych i myślę, że nie byłem w tych emocjach osamotniony. Tomi growlował z pełnym zaangażowaniem, a chłopaki wycinali ciężkie riffy. Później już było bardziej współcześnie i przebojowo, bo poleciały największe „hity”, które też mają swój urok, ale tej magii już niestety nieco mniej. Tak oto usłyszeliśmy między innymi „Silver Bride”, „Sky Is Mine”, czy utwór nagrany z Anneke Van Giersbergen – „Amongst Stars”. Pod koniec był jeszcze jeden klasyk, którego również nie mogło zabraknąć, czyli „My Kantele”. Ku mojej radości zagrali też końcówkę, która pojawiła się na wersji akustycznej tego utworu, a każdy z gitarzystów zagrał dodatkowe solówki. Po nim było jeszcze „House of Sleep” i panowie zeszli ze sceny. Po krótkim nawoływaniu, poleciał wstęp do „The Bee” i tym utworem niestety pożegnali się ze sceny. Kawałek mocnarny, podobnie jak powyższy „Bad Blood” choć ma w sobie coś tej charakterystycznej, amorphisowej przebojowości, to brzmieniowo ma ogromny ciężar w riffach i wokalu Tomi-ego. Brakowało mi niestety jeszcze kilku tego typu numerów, które by nieco więcej przyłożyły. Coż, nie można mieć wszystkiego, a że szczególnie dla wokalisty taki 1,5-godzinny koncert to pewnie spory wysiłek, więc to raczej maksimum, na które może sobie pozwolić na trasie przy koncertach granych praktycznie codziennie. Mały niedosyt pozostał, ale zdecydowanie nie przyćmił bardzo dobrego brzmienia i sporej ilości starszych i nowszych numerów na które czekałem.