6-10.08.2024, twierdza Josefov, Jaromer
Nie ma żartów, w tym roku odbyła się już 27 edycja czeskiego festiwalu Brutal Assault. Wynik imponujący i nie widzę (i nie chcę widzieć) żadnych przesłanek, które by świadczyły, żeby organizatorzy kiedykolwiek planowali się zatrzymać. Każdy kto choć trochę interesuje się metalem i jeździ tu i tam na koncerty, na pewno zna tą nazwę. Impreza odbywa się na terenie twierdzy Josefov, w miasteczku o nazwie Jaromer, które jest położone bardzo blisko granicy z Polską. Poza często słyszanym naszym językiem ojczystym, można spotkać ludzi praktycznie z każdego zakątka kuli ziemskiej, wliczając kraje Azji oraz obu Ameryk.
Skład zespołów to zawsze kwestia gustu i osobistych preferencji, ale moim zdaniem wybór scen i gatunków jest tak duży, że każdy na pewno znajdzie coś dla siebie przez cztery dni trwania festiwalu. Idea dwóch głównych scen (Marshall i Sea Shepherd) grających na przemian jest świetnym pomysłem, choć ma też swoje minusy. Główny to zdarzające się problemy z dźwiękiem, który nie zawsze jest dopracowany ze względu na brak możliwości dokładniejszego przetestowania brzmienia na żywo przez krótkie 5 minut między występami. Poza dwoma scenami, są jeszcze dwie kolejne – większa Obscure oraz mniejsza Octagon. Jest jeszcze piąta scena KAL, ale to już miejsce na bardziej eksperymentalne koncerty dla wybranych. Czasówki tych trzech ostatnich siłą rzeczy zazębiały się między sobą oraz z głównymi scenami i tu jak to zwykle bywa przychodzi dylemat co wybrać. Ja sam miałem kilka problemów z wyborem, ale na szczęście takich przypadków nie było dużo. Dzień przed daniami głównymi (6.08), był tzw. warm-up day, na którym główną gwiazdą był black metalowy HELLRIPPER oraz między innymi LAID TO WASTE, STELLVRIS i SATISFVCTION. Nie byłem i nie poznałem nikogo, kto widział, aby potwierdzić, czy rozgrzewka się udała.
Środa (7.08)
Pomimo szczerych chęci nie udało się zdążyć na pierwsze kapele grające w środę. Miałem nadzieję zobaczyć EVIL INVADERS, którzy grają żywiołowy thrash metal oraz TERRORIZER. Była za to szansa, aby zobaczyć THE BLACK DAHLIA MURDER, ale razem z Kolegami zaliczyliśmy małą wpadkę. Wynajęliśmy sobie jedną z opcji hotelowych z dowozem na teren festiwalu wliczonym w cenę noclegu. Organizator udostępnił rozkład jazdy autobusów z i do poszczególnych lokalizacji, ale na miejscu okazało się, że aby załapać się na dany kurs na teren festiwalu potrzeba najpierw zainstalować sobie festiwalową apkę i tam zaklepać daną godzinę z około godzinnym wyprzedzeniem. Nie zauważyliśmy informacji o takiej potrzebie, która była podana przy stoliku gości z obsługi festiwalowej i w rezultacie musieliśmy przejść tą ścieżkę rejestracji podczas gdy nasz autobus już zmierzał na teren festiwalu. My musieliśmy poczekać na następny, sącząc w międzyczasie czeskie piwko. W rezultacie pojawiłem się dopiero w trakcie koncertu stonerowców z RED FANG i niestety nie zdążyłem na FINNTROLL, którzy wtedy właśnie kończyli swój set. Finowie są jedną z tych kapel, które lubię i chętnie słucham od czasu do czasu, ale na ich własny koncert raczej nie planowałem się wybrać. Festiwale dają właśnie taką możliwość, aby zobaczyć sporo kapel, których normalnie nie zobaczyłoby się na oddzielnych koncertach, choćby ze względów finansowych, czy czasowych. HATEBREED byli pierwszą kapelą, która pod sceną zebrała spore tłumy. Od początku ruszyli ostro do przodu ze swoimi chwytliwymi numerami. Jeden z ich sztandarowych „Destroy Everything” sprawił, że ziemia w forcie zaczęła się trząść od skaczących maniaków. Wokalista Jamey Jasta miał w ten dzień urodzinki, więc wszyscy chóralnie zaśpiewali dla niego kilku nut, a on sam podziękował innym kapelom grającym w ten dzień z głównym naciskiem na EXODUS i DEICIDE.
Po kilku numerach przeniosłem się na scenę Obscure, aby zobaczyć VLTIMAS, czyli kapelę Davida Vincenta i Rune Eriksena. Zamiast Flo Mouniera, bębniarza m.in. CRYPTOPSY, który razem z nimi ją założył, (chyba tymczasowo) spustoszenie na garach siał nasz rodak Paweł „Pavulon” Jaroszewicz, którego raczej nie muszę przedstawiać. Niestety jego perkusja była najgłośniejsza ze wszystkich instrumentów, szczególnie przy dość częstym ataku na dwóch stopach. Vincent ubrany był w płaszcz oraz melonik i wraz z makijażem na twarzy wyglądał jak jakiś wędrowny czarownik. Jak widziałem ich na koncercie promującym debiutancką płytę „Something Wicked Marches In” to strój i prezencję sceniczną miał podobną. Tym razem też nie szalał po scenie, tylko szarmancko się po niej przechadzał wypluwając kolejne wersy swoim niskim growlem. Oczywiście usłyszeliśmy sporo materiału z tegorocznej, drugiej płyty, „Epic”, która aż tak jak debiut mnie nie oczarowała. Może dlatego, że nie było już takiego efektu zaskoczenia, tylko kontynuacja stylu wypracowanego na pierwszej płycie, która jak dla mnie wniosła trochę świeżości w dniu swojej premiery. Co do nowinek wprowadzonych przy „Epic”, myślę że można do nich zaliczyć wokal Vincenta, który oprócz swoich sztandarowych growli stosował sporo śpiewów z nieco operowym zacięciem. Na żywo robiło to dobre wrażenie i tylko potwierdziło, jak świetnym i wszechstronnym jest gardłowym. Na dowód tego można posłuchać numeru tytułowego, od którego zresztą zaczęli swój występ. Wielkiego szaleństwa pod sceną nie było, bo muzyka choć jednak zaliczana do ekstremalnej, ze względu na swoją specyficzną konstrukcję i zmiany tempa, skłaniała raczej do stania i machania banią niż do żywiołowych harców. Jak skończyli, DEICIDE już napieprzał swój bezczelny death metal na głównej scenie. Glen niewiele mówił między utworami, ale słusznie skupił się na podstawowym zadaniu, czyli miażdżeniu swoimi opętanymi wokalami. Piszę w liczbie mnogiej, bo wielowarstwowość dźwięków jakie z siebie wydaje na płytach i na żywo robi wrażenie. Stałem bliżej drugiej sceny Marshall, aby zarezerwować już sobie dobrą miejscówkę na EXODUS, który był następny w kolejce także nie powiem wiele o brzmieniu. Raczej wszystko się zgadzało i gitary wraz z bębnami chłostały wszystkich równo.
EXODUS był i zawsze będzie dla mnie jedną z najlepszych thrash metalowych kapel. Kapitalne brzmienie, miażdżące riffy i solówki oraz ogromna energia, która tryska z płyt studyjnych, a na żywo wchodzi na jeszcze wyższy poziom intensywności. Gary Holt dalej wymiata głową w charakterystyczny dla siebie sposób i razem z Lee Altrusem wycinają swoje partie z pełnym zaangażowaniem. Zresztą wszyscy czterej na przodzie bardzo żywiołowo śmigali po scenie przez całą godzinę, którą mieli do dyspozycji. Na oddzielny komentarz zasługuje bębniarz Tom Hunting, który kilka lat temu przeszedł poważny zabieg żołądka, ale nawet to nie zatrzymało go, aby po niełatwej walce grać dalej i to z taką mocą. Tom zawsze słynął z ekspresyjnego grania i nic się w tej kwestii nie zmieniło, jego gra była bezbłędna. Tak samo jak dwa lata temu, gdy widziałem ich na żywo razem z TESTAMENT, tym razem też na początku „Blacklist” stanął dumnie na swoim stołku i odsłonił swój brzuch w geście zwycięstwa i podziękowania za wsparcie w tamtym czasie. Niestety brzmieniowo nie było idealnie, ponieważ były momenty kiedy najwięcej słyszalny był przesadnie wysunięty bas, który skutecznie zagłuszał grę gitar co było dość irytujące. Z drugiej strony otrzymaliśmy hiciarski dobór utworów – byli przedstawiciele z ostatnich dwóch płyt jak „Blood In, Blood Out”, czy „R.E.F.M.”, ale także jeden z ich „najbrutalnielszych” numerów, czyli nagrany z Robem Duksem na wokalu „Deathamphetamine” oraz cała masa klasyków jak „Bonded By Blood”, „A Lesson In Violence”, The Toxic Waltz”, czy „Strike Of The Beast”. Nieoczywistym na pierwszy rzut ucha, ale bardzo trafionym pomysłem jest granie „Prescribing Horror” na żywo. Ten numer, który ma wolniejsze tempo, ale atmosferę tak gęstą, że ciary po plecach są gwarantowane. Czasu na ochłonięcie za bardzo nie było, bo tuż po zakończeniu na Obscure zaczynał TRIUMPH OF DEATH, czyli projekt wykonujący numery HELLHAMMER. Koncert, który wypada widzieć choć raz w życiu, wszak to kapela, która wytyczyła sporo ścieżek, którymi metal kroczy do dziś. Tom G. Warrior był w dobrym humorze i jak na niego to dość sporo mówił między utworami, bo kojarzyłem go raczej jako gościa dość powściągliwego. W kilku numerach wokalnie wspierał lub całkowicie zastępował go gitarzysta i całkiem nieźle mu to wychodziło. Brzmienie było selektywne oraz bardzo surowe. Pod koniec koncertu na niebie było widać coraz więcej błysków, co nie zapowiadało nic dobrego. Ostatecznie zmęczenie po nocnej podróży i nachodząca burza przesądziły o tym, że był to ostatni koncert jaki tamtej nocy zobaczyłem. Z bólem metalowego serca odpuściłem koncerty ABBATH, który miał zagrać same numery IMMORTAL oraz DARK TRANQUILITY.
Czwartek (8.08)
Drugi dzień festiwalu rozpoczął się dla mnie od falstartu OBSCURY, którzy otwierający kawałek pt. „Forsaken” zaczynali co najmniej trzy razy. Za każdym razem z powodów technicznych przerwali go po kilkunastu sekundach po zakończonym intro. Nie znam ich płyt na wylot, ale grają ciekawą muzykę i szkoda mi było patrzeć jak się męczą i z 35 minut które mieli, mogli zagrać chyba tylko trzy numery. Ciekawostką był fakt, że na bębnach gościnnie wystąpił James Steward z DECAPITATED. Następna na scenie obok była grindcore’owa ESCUELA GRIND – młoda kapela, ale spełniająca wszystkie wymogi gatunku. Podczas, gdy HAVOK na scenie Marshall już na dobre grał swój żywiołowy thrash metal, ustawiłem się już przy sąsiedniej, aby zająć dobrą miejscówkę na RIVERSIDE. Nasi rodacy, choć nie do końca fortunnie zostali ustawieni czasowo i gatunkowo (po HAVOK i przed death metalowym INCANTATION) to poradzili sobie świetnie. Widać, że wśród „brutalnej” braci jest sporo fascynatów zainteresowanych również nie do końca metalowymi klimatami. Wokalista Mariusz Duda nawet zażartował, że niebo aż zapłakało, bo na metalowym festiwalu na scenie pojawił się zespół grający rocka progresywnego. Pogoda w ten dzień była dość kapryśna, a kumulacja jej humorów wypadła właśnie na koncert naszych rodaków. Nie zraziło to jednak zebranych pod sceną, a sam zespół ciekawe się zaprezentował ujawniając swoje dynamiczniejsze oblicze. Oczywiście, nie byliby sobą gdyby nie zagrali dłuższych, wielowarstowych numerów i tak oto moim zdaniem najlepsze wrażenie zrobił właśnie kończący koncert „Left Out”. Numer długo się rozkręca, ale jest warty swojego wielkiego finału, który rozruszał publikę, a nieco wcześniej też skłonił zebranych do śpiewania głównej melodii w kluczowych momentach. Po polakach, na scenę wkroczył wyżej wspomniany INCANTATION, który zmiażdżył swoim death metalowym walcem pełnym technicznej gry, cholernie ciężkich zwolnień i głębokiego growlingu.
Następny w kolejce na dużej scenie był WHITECHAPEL, ale zamiast nich wybrałem koncert MY DILIGENCE na scenie Octagon. Jakiś czas temu zaintrygował mnie ich numer „Horses” z tegorocznej płyty „Death.Horses.Black”. Najbliżej im do post rockowo-metalowej stylistyki, ale tej dynamicznej, bardzo gitarowej wersji z niemałą ilością krzykliwych wokali, które na dłuższą metę są niestety nieco monotonne. Koncertu do końca nie wysłuchałem, bo w międzyczasie zwiedziłem też wystawę prac artystycznych, która była tuż obok i ruszyłem na GOD IS AN ASTRONAUT na scenę Obscure. Irlandczycy prezentują nieco inną odmianę gatunku niż MY DILIGENCE. Po pierwsze instrumentalną, po drugie w dużej mierze opartą na chwytliwych motywach opakowanych w bardzo żywiołową otoczkę. Zarówno gitarzysta i basista machają głowami jak prawdziwi metalowcy, a ich muza na żywo ma niesamowitą energię i to nienazwane coś, co sprawia, że nawet wielu opornych na tego typu muzykę potupie nóżką w rytm ich dźwięków. Z drugiej strony, swoją muzyką potrafią też wykreować niesamowicie mroczną i ciężką atmosferę – jako przykład wystarczy posłuchać ich (jeszcze ostatniej) płyty pt. „Ghost Tapes #10”, która praktycznie w całości aż dusi wyjątkowo gęstym klimatem. Co do koncertu, poleciało na nim sporo numerów z nadchodzącej płyty „Embers”, ale i kilka znanych utworów jak „Suicide By Star”, czy „All Is Violent, All Is Bright”.
Wszystkie pozostałe koncerty tego dnia to już metal w najczystszej postaci. Na początek FORBIDDEN, czyli klasyczny thrash rodem z lat 80-tych. Nie piszę tego przypadkowo, bo wszystkie numery zagrane tego dnia pochodziły z ich dwóch pierwszych płyt, czyli „Forbidden Evil” oraz „Twisted Into Form” i można śmiało powiedzieć, że przetrwały próbę czasu. Te numery dalej miażdżą niesamowitymi riffami, solówkami oraz pracą bębnów, które od ich (kolejnego) powrotu w tamtym roku masakruje Chris Kontos. Na gitarze tymczasowo występuje z nimi gitarzysta VIOVOD Dan Mongrain, a że stałem bardzo blisko jego strony sceny, oglądanie go akcji to była czysta przyjemność. Obecny wokalista Norman Skinner co prawda ma duże ciągoty do skręcania na dość wysokie rejestry, ale muzyka i jej żywiołowe wykonanie zamazują tą kwestię, która może momentami nieco denerwować. Brakowało mi jednak jakiegoś numeru z ostatniej płyty „Omega Wave”, która mam nadzieje wreszcie doczeka się swojego następcy. Po zakończeniu było nieco czasu na regenerację i jedzonko, bo godzinę później zaczynał się główny punkt programu w postaci maratonu trzech koncertów po rząd na głównej scenie. Pierwszy w kolejce był CARCASS, który mówiąc krótko wszedł na scenę, zrobił swoje i równie dobrze mógł to być koniec dzisiejszego dnia – tak genialny był to koncert. Świetne brzmienie całego zespołu, gitarzyści, którzy ćwiartowali swoimi sześciostrunowymi narzędziami niczym chirurdzy z tekstów Jeffa Walkera. On sam tego wieczoru był w bezbłędnej formie wokalnej. Zespół zaprezentował przekrój swojej dyskografii, więc raczej nikt nie mógł poczuć się niedopieszczony w tej kwestii. TESTAMENT tak jakby się zmówił z FORBIDDEN, bo też zaprezentował numery wyłącznie z dwóch pierwszych płyt, czyli „The Legacy” i „The New Order”. Widziałem ich już kilka razy na żywo, więc przydało mi się takie odświeżenie w postaci numerów, których nie grali już od lat jak „Eerie Inhabitants”, „Apocalyptic City”, „Raging Waters”, czy „Do Or Die”. Na koniec oczywiście poleciały klasyki, czyli „Over The Wall” i „Into The Pit”.
Świetnie się złożyło, że to SATYRICON był ostatni z tych trzech gwiazd wieczoru, o których wspomniałem. Zaczęli od nastrojowego „To Your Brethren In The Dark”, który wprowadził nieziemski klimat. Na płycie może wydawać się za bardzo smętny i rozwleczony, ale na żywo zrobił na mnie ogromne wrażenie. Zresztą wydawało mi się, że wszyscy dookoła byli tak samo zaczarowani jak ja. Kolejne na setliście były szybkie strzały w postaci „Forhekset” oraz „Now, Diabolical”, a po nich po trochu z większości albumów. Brakowało mi tylko czegoś z szalonej i jednocześnie genialnej „Rebel Extravaganza”. Z oczywistych oczywistości był też odśpiewany chóralnie z publiką „Mother North”, podczas którego pewnie większość zebranych miała ciary na plecach. Piękny był to moment i dla publiczności i dla muzyków na scenie. Szczególnie sam Satyr z dużą wdzięcznością wyrażał się o możliwości ponownego grania koncertów, bo w obecnym roku zagrali pierwsze sztuki od czasów pandemii. Korciło mnie jeszcze zobaczyć UADA, czyli kontynuację black metalowych klimatów, ale po tak intensywnych koncertach na głównych scenach czas było już spadać, aby zebrać siły na następny dzień, który też zapowiadał się bardzo ciekawie.
Piątek (9.08)
Trzeci dzień zaczął się od końcówki występu LIK, czyli przedstawicieli tradycyjnej szwedzkiej szkoły death metalowej. Jak ktoś interesuje się ekstremalną muzyką, to takich dźwięków po prostu nie da się nielubić. Gwarantuję, że trafią w sedno od pierwszego przesłuchania. SVALBARD to dla odmiany kapela dla lubujących się w klimatach post metalowych, ale z bardziej hardcore’owym zacięciem. Koncert zdecydowanie na plus pod kątem żywiołowości scenicznej, bo muzycznie to już zdecydowanie kwestia gustu. KALMAH pooglądałem z piwkiem w ręku z perspektywy innej niż dotychczas, bo na obrzeżach fortu na który wstęp można zakupić dodatkowo albo w pakiecie z noclegiem w jednej z opcji hostelowo/hotelowych. Widok świetny, ale dźwiękowo to już zależy od koncertu, ale o tym opowiem nieco później. Sam zespół jest idealny na festiwale, bo gra skoczną muzę z melodyjno/folkowymi naleciałościami oraz masą chwytliwych riffów. ČAD to słowacka kapela, która w swoim kraju jak i u spokrewnionych sąsiadów ma ustabilizowany status, co było widoczne po sporym tłumie ludzi zebranych pod sceną. Goście grają konkretny thrash metal z ogromnym zaangażowaniem, który od razu widać, że sprawia im ogromną radość. Muzyka jak najbardziej na plus, jedynie jakoś nigdy nie potrafiłem i najwidoczniej dalej nie potrafię przestawić się na słowacki wokal – ten język brzmi dla mnie nieco groteskowo w tego typu muzyce i nic na to nie poradzę. Nie mogłem się doczekać koncertu LEGION OF THE DAMNED, do których mam pewną słabość. Panowie grają motoryczny death/thrash metal, który ma niebywałą siłę rażenia. Holendrzy mają swój styl riffowania i trzymają się go od lat, Ameryki nie odkrywają, ale za to właśnie ich lubię. Taki też był ich koncert – konkretny i na temat. Niestety czasowo zazębiali się z IMPERIAL TRIUMPHANT, którzy bardzo mnie kusili, aby zobaczyć choć kawałek ich występu. Tak oto po około połowie koncertu holendrów pobiegłem na scenę Obscure, aby załapać się na 2-3 ostatnie numery amerykanów. Choć nie przepadam za jazzem, a niewątpliwie w ich twórczości jest sporo z tego gatunku, to zawsze intrygowały mnie kapele, które wychodzą poza szablonowe granie. Dlatego też chciałem choć na chwilę zobaczyć ich na żywo, bo wersja live to zawsze inne doznania niż obcowanie z muzą z płyty. Niestety grali w pełnym słońcu, co nie pomagało w zbudowaniu odpowiedniego klimatu. Na pewno załapałem się na „Chernobyl Blues”, który powoli się rozwija przy niespokojnych akordach i growlach gitarzysty, aby w połowie ruszyć z opętaną jazdą bez trzymanki. Ostatni tego dnia, czyli „Swarming Opulence” to perkusyjne tornado praktycznie przez cały utwór, któremu towarzyszą dysharmoniczne dźwięki gitary i basu – totalny chaos, ale taki, który ma swoją rzeszę entuzjastów. Czy ja już do niej należę? Chyba jeszcze nie, ale przy kolejnej festiwalowej okazji na pewno znowu pójdę na ich koncert, bo to po prostu trzeba zobaczyć. Jeśli ktoś chce w ekstremalnym metalu znaleźć coś nowego i nowatorskiego to zdecydowanie polecam sprawdzić tą kapelę, bo zasługują na uznanie ich niebywałego kunsztu muzycznego i wyobraźni do tworzenia tak pokręconej i ambitnej muzyki.
Szybka zmiana sprzętu i na Obscure stage zagościły zupełnie inne dźwięki. VILLAGERS OF IOANNINA CITY prezentują miks stoner i post rocka, który czaruje niezwykłym klimatem, a całość jest ozdobiona ciekawymi melodiami granymi na dudach i klarnecie. Goście mają niezwykły dar do wprowadzania słuchaczy w trans, który fajnie sobie płynie długimi minutami przy pomocy względnie prostych środków – czasem dosłownie na jednym riffie, ale tak ciężkim i chwytliwym, że nic więcej nie było potrzeba, aby porwać sporą rzeszę ludzi. Nad wszystkim unosił się świetny wokal gitarzysty Alexa, który jakoś tego dnia skojarzył mi się z młodszą wersję Bruce’a Springsteena – miał podobną fryzurę i używał charakterystycznego Fendera Telecastera. Tego trzeba po prostu posłuchać i polecam zrobić to zaczynając od ich ostatniej płyty „Age Of Aquarius”. CYNIC był następny w kolejce na tej samej scenie i według zapowiedzi organizatorów, koncert miał być poświęcony głównie pierwszej płycie „Focus”, która w tamtym roku obchodziła swoje 30-lecie. Zaczęło się od zgrzytów technicznych, kiedy to Paul Masvidal miał problem ze swoim vocoderem, ale po kilkuminutowej obsuwie zespół zaczął grać na dobre. Poleciał „Evolutionary Sleeper” z „Trace In Air” – albumu, którym wrócili po latach rozpadu po wydanym debiucie, po nim był numer z ostatniej „Ascension Codes”. Myślałem, że to zabieg celowy i po kilku kawałkach, dostaniemy obiecany debiutancki album w całości albo w dużej jego części. Tak się jednak nie stało i do „prawie” samego końca usłyszeliśmy tylko utwory z innych płyt za wyjątkiem „Focus”. Wtedy to Paul zaprosił na scenę zaprzyjaźnionego wokalistę kapeli Persefone do wykonania growli w „How Could I”. Nie narzekam, bo na „Focus” ich twórczość się nie kończy i na wszystkich pozostałych albumach CYNIC ma swoje perełki wśród których zagrane tego dnia „Adam’s Murmur”, czy „The Space For This” są moimi ulubionymi, ale jednak nastawiłem się na ten album…
Na pocieszenie, od razu po zakończeniu CYNIC na głównej scenie zaczynał LEFT TO DIE, czyli projekt upamiętniający pierwsze płyty DEATH. Co tu pisać? Wszystko wiadomo. Świetne brzmienie, hołd oddany, a wspomnienia czasów kaset magnetofonowych wróciły. Do pełni szczęścia muszę jeszcze kiedyś zobaczyć DEATH TO ALL, aby usłyszeć też to nowsze wcielenie tej legendarnej kapeli. Szwedzi z CANDLEMASS również postawili na old school i zagrali same klasyki z pierwszych czterech płyt. Kilka lat temu, Johan Längqvist, czyli człowiek, który nagrał z nimi pierwszą klasyczną płytę „Epicus Doomicus Metallicus” wrócił na pozycję wokalisty. Po wydaniu debiutu nie zagrał wtedy z nimi ani jednego koncertu, ponieważ podobno krępował się koncertów na żywo. Na szczęście po latach mu przeszło, bo po tremie nie było śladu. Widać wyraźnie, że panowie świetnie się bawią na scenie i granie doom metalu pomimo tylu lat na karku daje im sporo frajdy. Publiczność to doceniła i żywiołowo reagowała na kolejne nieśmiertelne hity jak „Mirror Mirror”, „Under The Oak”, „Crystal Ball”, czy „Solitude”. Te numery mają w sobie niebywałą moc i kapitalne partie wokalne. CANDLEMASS przeszedł długą drogę, ale nigdy nie dorobił się statusu gwiazd gatunku jak BLACK SABBATH. Może to i dobrze, bo działają dalej, wydają jakościowe płyty i grają koncerty takie jak ten na Brutalu. Sto Lat Panowie!!
Następny koncert był zapowiadany jako wyjątkowe wydarzenie. CULT OF FIRE to black metalowy zespół z Czech, który ma na koncie kilka albumów i koncerty na całym świecie. Muzycy wraz z organizatorami Brutal Assault postanowili zrobić koncert upamiętniający 200-tną rocznicę urodzin uznanego czeskiego kompozytora Bedřicha Smetany. Zespołowi towarzyszyła BOHEMIAN SYMPHONY ORCHESTRA PRAGUE, a na ekranie nad sceną leciały wizualizacje. Postanowiłem zobaczyć ten koncert z dalszej odległości na górce, o której wcześniej pisałem. Wizualnie wyglądało to bardzo dobrze, tym bardziej, że niebo z racji kończącego się dnia pięknie zmieniało kolory, a nad sceną wisiał księżyc – klimat idealny do tego typu wydarzeń. Niestety brzmieniowo nie wszystko idealnie wyszło. Z naszego punktu najwięcej było słychać perkusję i dwie stopy, które dominowały nad całością. Gitary całkowicie się gubiły, a orkiestra też była znacznie z tył. W okolicach połowy koncertu zszedłem zatem na płytę i wtedy wszystko brzmiało znacznie lepiej i pełniej. Jeszcze z góry nie mogłem się nadziwić, że ten koncert ściągnął aż takie tłumy i dobrze, bo inicjatywa była zacna, a wykonanie porządne. Widać, było że cały skład muzyków przyłożył się, aby uzyskać jak najlepszy efekt muzyczno-wizualny. Fanem ARCHITECTS nie jestem, także wolnym krokiem poszedłem zerknąć na występ EMMY RUTH RUNDLE. Już za półmetkiem festiwalu pełnego metalowego łomotu takie koncerty to strzał w dziesiątkę. Widać było, że sporo ludzi wyszło z tego założenia, chyba że po prostu nie lubią ARCHITECTS tak jak ja – nieważne. Liczy się to, że kobieta, która stoi sama na scenie z gitarą akustyczną potrafi przy pomocy swojego głębokiego głosu i różnych efektów wyciągnąć niezłe „ciężary” oraz stworzyć piękny klimat. W domowym zaciszu posłuchałem jej więcej i ta muzyka dotarła do mnie jeszcze bardziej niż tam. Po kilku utworach przeniosłem się na koncert KHOLD na Octagon. Norwescy black metalowcy mają swój styl, który wypracowali przez lata grania. Super oryginalni może nie są, ale mi się podobają. Plac przy scenie zresztą był wypełniony po brzegi co też o czymś świadczy. Korciło mnie jeszcze kontynuować black metalowe wątki na koncertach KAMPFAR, VED BUENS ENDE oraz AKHLYS, ale długie godziny stania, skakania i śpiewania trzeci dzień pod rząd zrobiły swoje i po krótkim obejrzeniu LAIBACH zmyłem się z festiwalu.
Sobota (10.08)
Czas na festiwalach leci inaczej niż normalnie i jakoś nie czuje się upływających godzin, a następnie dni wypełnionych ulubioną muzyką. Także, trochę było mi szkoda, że został już ostatni dzień festiwalu… Na początek klasyk w postaci holenderskiego SINISTER, którzy to w ostatnim momencie zastąpili w rozpisce BROKEN HOPE. Według informacji wokalisty, jeszcze tu nie grali, także byli z tego powodu bardzo szczęśliwi. Grają tradycyjny death metal, bez fajerwerków i gwiazdorstwa – po prostu sama esencja brutalnego mielenia, więc tak jak wczoraj LIK i LEFT TO DIE, dziś SINISTER zaspokoił moją pierwotną potrzebę muzyczną. Skoro już o holendrach mowa, niedużo później na głównej scenie zainstalował się PESTILENCE. Obie kapele zaczynały w podobnym czasie i kształtowały tamtejszą scenę. Ci drudzy poszli w stronę bardziej technicznego grania, tyle że w ten dzień brzmienie nie pomogło im w uwydatnieniu ich kunsztu i siły. Zespół brzmiał nijak, a wszystko rozmywało się w niespójnie brzmiącą ścianę dźwięku. Pomimo tego, dobrze było zobaczyć trzy legendy na scenie, bo kolejny w kolejce był SADUS. Niezniszczalny duet Jon Allen i Darren Travis po wieeeelu latach wydawniczego milczenia wypuścił w zeszłym roku nowy album „The Shadow Inside” i zapowiada się, że panowie planują być teraz aktywniejsi w sferze koncertowej. Do składu zaprosili gitarzystę POSSESSED Claudeousa Creamera oraz basistę Bobby’ego Real, który gabarytami przewyższał nawet ich wieloletniego basowego Steve’a DiGiorgio. Tym razem wszystko brzmiało lepiej niż u poprzedników, a z utworów najwięcej poleciało z najnowszego wydawnictwa. Były też klasyki z „Illusions” oraz „Swallowed In Black”, co spotkało się z dużym entuzjazmem publiki. Bezkompromisowy thrash, ale zagrany z pomysłem, a nie przez kopiowanie podobnych riffów to jest to co w nich cenię i zdania po koncercie nie zmieniłem. Chwilowa przerwa na jedzonko i następny na dużej scenie był PRIMORDIAL, który po ekstremalnych wyziewach wyżej wspomnianych i grających przed irlandczykami IMPALED NAZARENE, zaprezentował muzykę, choć dość żywiołową i mającą wiele wspólnego z black metalem to jednak bardziej nacechowaną emocjonalnie. Wokalista Alan co chwilę zachęcał ludzi do większej aktywności i udawało mu się to. Gdyby tylko grali jeszcze nieco później przy zapadającym zmroku, koncert zyskałby jeszcze więcej na swoim klimacie. Numery takie jak „As Rome Burns”, „Coffin Ships”, czy kończący „Empire Falls” miałyby idealnie pasujące tło do ich emocjonalnej muzyki. Pomimo tego, bardzo czekałem na ten koncert i się nie zawiodłem. Widziałem ich lata temu po wydaniu „To The Nameless Dead” i od tego czasu nic się nie zmieniło – pełne zaangażowanie w swoją muzykę, kontakt z publicznością i świetny dobór utworów.
EMPEROR niestety musiałem ominąć ze względu na umówiony wywiad z Alanem. Widziałem ich kilka lat temu, więc nie było mi aż tak szkoda. Z relacji pokoncertowych wiem, że wszystko zagrało tak jak trzeba i jedna z gwiazd tego wieczoru nie zawiodła. Po norwegach był DILLINGER ESCAPE PLAN, który na sceniczny (i chyba chwilowy) powrót na koncertowe deski wybrał odegranie swojej debiutanckiej płyty „Calculating Infinity” w całości. Ja zamiast na nich wybrałem się na norwegów z DØDHEIMSGARD, czyli kolejny przykład jak można nieszablonowo podchodzić do black metalu. Lata temu zaczynali od klasycznego podejścia, ale na ostatnich płytach na czele z wydaną w zeszłym roku „Black Medium Current” ostra jazda miesza się z elektroniczno/kosmicznymi odjazdami. Nierzadko jest to podane w długich, wielowarstwowych numerach. Oczywiście na koncercie nie były tylko nowości, ale sprytna mieszanka z różnych etapów ich działalności dodatkowo wzmocniona klimatycznymi wizualizacjami i fragmentami starych horrorów.
Po zakończeniu pobiegłem na główną scenę na BEHEMOTH. Wszystko było już gotowe i zakryte materiałem, który odegrał ważną rolę podczas wstępu, kiedy to widać było cienie wchodzących muzyków i Nergala wykrzykującego słowa intro. Motyw już znany i praktykowany, ale zrobił świetną robotę. Wrażenia wizualne widza to zdecydowanie aspekt na który zespół i jego gwardia zwracają w ostatnich latach sporą uwagę i w rezultacie nasi rodacy mieli spektakularną scenę i oprawę z dwoma wysokimi platformami po bokach. Do tego dym i ognie, na których też nie oszczędzali. Wszystko to było zrobione z rozmachem i skutecznie wzmacniało odbiór ich potężnej muzyki. Z drugiej strony miałem wrażenie jakby cały ten koncert był wyreżyserowany praktycznie do najdrobniejszego szczegółu i nie było tam ani chwili na spontaniczne zachowanie tak charakterystyczne dla metalowych koncertów. Chciałbym dla przeciwwagi zobaczyć kiedyś BEHEMOTH jak za dawnych czasów, czyli w wersji klubowej gdzie nie będzie aż tylu ozdobników tylko sama muzyka, która z pewnością się obroni. Muzycznie zaprezentowali się bardzo przekrojowo od najstarszego „Cursed Angel Of Doom” z ich pierwszego demo, poprzez death metalową erę z „Thelema.6” i „Zos Kia Cultus” do najnowszych dokonań. Jako przedostatni poleciał „Chant Of Eschaton” z tradycyjnym pluciem krwią, a na koniec majestatyczne „O Father O Satan O Sun”. Muzycy zeszli ze sceny, a pod nią nie było już co zbierać. BEHEMOTH był niewątpliwą gwiazdą wieczoru, co było wyraźnie widać po ilości ludzi, którzy zostali na grających po nich HEATHEN. Porównując z poprzednikami, na placu boju byli już tylko najwytrwalsi fani gatunku uprawianego przez amerykanów, czyli thrash metalu w dość klasycznej odmianie. Jednym z założycieli jest Lee Altrus, czyli wieloletni już członek EXODUS, który pewnie z powodu konfliktu terminów miał tym razem swojego gitarowego zastępcę. Kapela ma konkretną siłę uderzeniową i świetne, brudne brzmienie zarówno na pierwszych wydawnictwach jak i tych z tego stulecia. Na ich koncercie widać było wyraźną radość z grania i ten sceniczny luz, który prezentowali śmigając po scenie, aby jeszcze bardziej zachęcić zebranych pod sceną do wyciśnięcia z siebie ostatnich potów podczas koncertu kończącego występy na dużych scenach. Po nich na Obscure jeszcze miała być black metalowa DARVAZA, ale to już sobie odpuściłem i tym samym Brutal Assault 2024 przeszedł do historii.
Jaki był? Myślę, że tą edycję można zdecydowanie zaliczyć do udanych. Tak jak pisałem we wstępie, przy tej ilości kapel i scen zawsze można wybrać co najmniej po pięć-dziesięć koncertów w danym dniu, które są warte zobaczenia. Oprócz kilku zgrzytów technicznych, które widziałem, wszystkie koncerty odbywały się punktualnie. Oczywiście, brzmienie nie zawsze było idealnie, bo taka już jest specyfika festiwalowa, więc tą kwestię na pewno można jeszcze poprawić w przyszłości. Jedzenia było bardzo dużo do wyboru i mówię tu o kuchni dosłownie z całego świata, że nawet w godzinach frekwencyjnego szczytu nie dopatrzyłem się jakiś ogromnych kolejek do poszczególnych punktów. Nieco gorzej może było z ilością miejsc siedzących, bo na to czasem trzeba było polować. Kwestia płatności jest super rozwiązana dzięki wprowadzeniu czipów, które służą jako wejściówka oraz do wszystkich zakupów na terenie festiwalu. Jak ktoś zainstaluje sobie apkę, ma wtedy wgląd do wszystkich swoich zakupów i wie na bieżąco ile jeszcze można szaleć. To już raczej standard na tego typu festiwalach i tu też nie dopatrzyłem się żadnych problemów.
Pierwsze gwiazdy na przyszły rok są już ogłoszone, także zostaje tylko czekać na resztę składu i myśleć o przyszłych metalowych wakacjach.