Jeden z miliona hołdów złożonych Iron Maiden. Dobry, czy zły? A może średni? Twierdzę, że całkiem niezły.
Najpierw o „highlights”. Przede wszystkim zabiła mnie interpretacja Trooper wykonana przez HOYRY-KONE. Ni cholery nie wiem nic o tej kapeli. Pierwszy raz słyszę tę nazwę, ale też pierwszy raz słyszę, żeby ktoś tak potraktował numer Ironów! Trąbka, która odgrywa główny motyw numeru, a towarzyszą jej skrzypce, wiolonczela, flety, jakieś dziwne skowyty, buczenia i chyba jodłowanie! W dupę, ale czad! Dla mnie najfajniej zrobiony cover na całym tym dwupłytowym molochu. Druga rzecz to Children Of The Damned w wykonaniu Sebastiana Bacha, niegdyś gardłowego Skid Row. Ja wiem, że to niby stylistyka z innej bajki, ale cóż poradzę, że człowiek zaśpiewał to po prostu wyśmienicie? Numer zabrzmiał, jakby był numerem Skid Row i fajnie. Mi się to podoba. Solace i Another Life – kapitalny początek albumu. Mocno i konkretnie, głośno i agresywnie. Running Free w wersji Iron Saviour udowadnia, że obie kapele mają ze sobą więcej wspólnego niż tylko część nazwy. Świetny feeling, super galopada, miodzio. Las Cruces zaproponowali The Prisoner w wersji, która jak dla mnie brzmi niczym Sugartooth (taka kapelka, o której nikt już pewnie nie pamięta…). A że Sugartooth bardzo lubię, to i Las Cruces polubiłem. Rotors To Rust proponują zupełnie odjechaną przeróbkę Invaders, która momentami, głównie za sprawą wokalu kojarzy się z Danzigiem. Poza tym chore dźwięki, jakaś duszna atmosfera, sporo grunge'u. Nieźle. I na koniec „najlepszych momentów” Crowbar z Remember Tomorrow w ultraciężkiej, mrocznej, ponurej wersji.
Teraz słów kilka o zaskoczeniach. Na pewno takowym jest Murders In The Rue Morgue w wykonaniu Cosmoquad. Pomijając fakt, że pewnie ze trzy osoby znają tę nazwę, utwór robi wrażenie kompletnie z innej bajki, ale w innym sensie niż HOYRY_KONE. Kapela dodała funkujące gitary, czego efektem rozbujana kompozycja bardziej w stylu Aerosmith niż Iron Maiden. Nie mam nic do ekipy Perry'ego, ale sorry – nie ten klimat. Dla mnie najsłabszy numer na płycie. Niewiele lepszy jest The Number Of The Beast w interpretacji Tchort, kolejnej grupy znanej tylko swoim kumplom. Rozwala mnie mówiony wstęp do tej pieśni, w oryginale oczywiście po angielsku, tu jednak po… rosyjsku. I na tym kończy się wesołość, bo jeśli posłuchać surowej wersji tego numeru, to przechodzi ochota do śmiechu, a chce się jak najszybciej wyłączyć odtwarzacz. Albo Innocent Exile w wykonaniu Eternal Elysium. Wstęp reggae, a potem typowo alternatywne granie. No niby fajne, ale jakoś nie pasuje i nie przekonuje.
Pozostałe grupy z tego obszernego zestawu (26 utworów) prezentują mniej lub bardziej wyrównany poziom. Oczywiście niektóre trzymają się kurczowo oryginalnych wersji, a inne starają się je ubarwić dodając coś swojego. Wszystko to fajnie. Nieźle się słucha tego „trybutu”, w sumie całkiem udanego.
ocena: 3/5