No dobra, przyznam się: jest inaczej, niźli się spodziewałem. W jakim sensie? Otóż z miejsca chciałem wtłoczyć Desdemonę do pojemnego worka ze śpiewającymi paniami, opatrzonego dodatkowo napisem „klimatyczny metal”. Trochę się pomyliłem 🙂
Trochę oznacza, że tak naprawdę można Desdemonę posłać lotem koszącym do tegoż obszernego pojemnika, lecz należy zarezerwować odrębną przegródkę dla kapeli. Znając ich dokonania jedynie z pojedynczych numerów i kiedyś tam, sto lat temu, posłuchanej taśmy Stagnacja wydanej przez Morbid Noizz oczekiwałem grania typowego, dość przeciętnego. A tu nie… i masz ci los, muszę kombinować, co tu napisać mądrego…
Okazuje się bowiem, że Desdemona za nic nie chce się wtłoczyć w ramy jednowymiarowego, schematycznego grania. Owszem, korzeniami siedzi głęboko w klimatycznym metalu, wywodzącym się w prostej linii z gotyckiej babki i industrialnego dziadka. Połączenie ich genów plus pewne uwarunkowania społeczno – kulturowe (o czym ja bredzę?!) dały efekt w postaci muzyki niejednoznacznej, upstrzonej elementami wielu różnych stylów, nieoczekiwanej jak mutacje muszki owocówki. Rzecz jasna dominuje dzielnie radząca sobie spółka klawisze – gitara, chyba jednak z przewagą tej drugiej, chociaż są momenty, gdzie rządzi niepodzielnie elektronika. Bardzo dobrze przemyślanym zabiegiem było przetworzenie głosu wokalistki w większości partii. Nie dysponuje ona jakimś kosmicznym głosem, lecz dzięki obudowaniu go przeróżnymi efektami partie wokalne brzmią naprawdę zajebiście dobrze. Szczególnie wtedy, gdy muzyka zwalnia, pojawiają się klawiszowe plamy i odjazdy, a do głosu dochodzi np. saksofon albo generowane smyki. W ogóle sporo tu najróżniejszych odjazdów, czasem dość odważnych (czytaj: nie lekko strawnych dla przeciętnego, średnio tolerancyjnego fana klimatycznego metalu, odbiorcy większości oferty śląskiej firmy). Industrialne elementy w postaci plumkań, zgrzytów, szmerów, szumów, tarć i otarć, odgłosów niestworzonych maszyn itp. kapitalnie tworzą drugi plan. Fajnie brzmi kawałek, kiedy niby płynie nam klawiszowy wstęp, spokojny, leniwy nawet, a w tle sporo się dzieje – ten element na pewno wyróżnia Desdemonę spośród tłumu. Super klimat robi się, gdy rozpędzonym gitarom wtórują jakieś chore, bliżej nie zidentyfikowane dźwięki. W ogóle, im więcej słucham tej płyty, tym bardziej mam wrażenie, że wreszcie pojawiło się coś oryginalnego na polskiej scenie klimatycznej.
Ale żeby nie było za różowo teraz chwila narzekań. Przede wszystkim, jak to zwykle przy okazji takiej muzyki bywa, wokal. Ja nie wiem, dlaczego wszystkie te śpiewające panie brzmią aż tak podobnie. Całe szczęście, jak już wyżej pisałem, że w Desdemonie głos jest w sporych fragmentach przetworzony – dzięki temu zabiegowi brzmienie zyskuje na oryginalności. Niestety taki sobie angielski słychać nadal… Zapraszam na lekcje 🙂 Druga rzecz to niejaki chaos. Utwory kapitalne sąsiadują ze słabszymi, ale jedne i drugie chwilami sprawiają wrażenie, jakby kapela nie za bardzo wiedziała, dokąd właściwie zmierza. Być może niezbyt jasno się wyrażam, ale trudno – mam nadzieję, że wiecie, o co mi chodzi 🙂
Tak czy siak, Desdemona to jedna z nielicznych polskich kapel ostatnich miesięcy, która mi się naprawdę spodobała (mówię tu o wydawnictwach oficjalnych, bo podziemnych sporo by się znalazło). Polecam z czystym sumieniem. Najciekawsze numery: XI IX, To The Past Shadows, Astral Drift.
ocena: 7.9/10