Muzyka: Shred
Strona internetowa: http://www.marcrizzo.com
Kraj: Stany Zjednoczone
Czas: 64:06
Dobre utwory: Pantheistic Utopia, The Pinata Hits Back, Milagro
Marc Rizzo jest utalentowanym gitarzystą. Kiedyś przygoda z Ill Nino, Soulfly, słychać go także w Cavalera Conspiracy, a co najważniejsze, słychać go także solo. Gitarzyści dzielą się na dwa typy, na takich, którzy sobie grają w zespołach, i takich, którzy potrafią rozwinąć skrzydła dopiero w solowej karierze. Nie ma to wszak nic wspólnego z prezentowanymi umiejętnościami. Po prostu niektórzy lepiej brzmią solo, inni w zgranym zespole. Rizzo jak najbardziej plasuje się w drugiej kategorii. Gdyby nie solowy debiut pewnie nie wiedziałbym kim jest ten gość. Zarówno w Soulfly jak i Ill Nino, wciśnięty w ramy odgórnie ustalonego stylu zespołu nie mógł pokazać do czego jest naprawdę stworzony.
Co Rizzo pokazuje nam solowo? Jest to iście wybuchowa mieszanka bardzo agresywnego shredu, uspokajających zwolnień i… flamenco. Tak, wydawałoby się, że flamenco jest tak daleko od metalu, rocka, a tu można zobaczyć, że wcale niekoniecznie. Do muzyki rozrywkowej elementy flamenco próbował już wprowadzić zarówno Steve Stevens, nadworny gitarzysta Billy Idola za czasów jego świetności, czy Al di Meola. Jednak z metalem to chyba jest pierwszy kontakt. Na płytę składa się 12 utworów, razem dając nam nieco ponad godzinkę grania. Niby długo, ale płyta ma swoje dwa oblicza – pierwsze ciężkie, shredowe, momentami, choć rzadko zahaczające o jazz metal, inne spokojne i akustyczne – odwołujące się do wspomnianego flamenco, czy szerzej – gitarowej muzyki latynoamerykańskiej. Pierwsza część nasuwa skojarzenia z Johnym 5, podobna technika i model utworów, co do drugiej nie mam porównania. Co do samych piosenek, część metalowa potrafi wzbudzić podziw, zarówno elementy rytmiczne (gitara, perkusja) jak i solowe popisy są bardzo ciekawe, część flamenco nie jest gorsza, lecz przyznajmy – niszowa, więc jednym przypadnie, innym nie do gustu. Osobiście wyżej cenię tę spokojniejszą część płyty, zaraz wyjaśnię dlaczego. Część metalowa jest po paru przesłuchaniach… nudna. Oczywiście, nadal kopie, daje energię taką, że chce się zajebać najbliżej siedzącą osobę, tylko, że ile można. Wyjaśniam – większość ciężkich utworów wygląda tak: Intro, fajny riff #1, fajny riff #2, fajny riff #3, refren, solo, #1, #3, #2, ref, #2 + solo, #1 + solo, #3 + solo, potem powtórka bez solo, potem jeszcze cośtam, powrót do 3 riffów i tak przez 5 – 7 minut. Co z tego, że te riffy, które Rizzo wymyślił same w sobie wbijają w ziemię, skoro za wskazówkami chyba Goebbelsa powtarza je i powtarza. Cała magia gdzieś ucieka, przy kolejnym odsłuchaniu w głowie kołacze się myśl „o nie… znowu…”. Za to część spokojniejsza jest melodyjna, innowacyjna i interesująca. Nie potrafię jej niczego zarzucić, miło mnie zaskoczyła i po tylu odsłuchaniach jeszcze zaskakuje.
Co do płyty, nie miałem jeszcze styczności z następnym albumem w karierze Rizzo, więc nie wiem jak się rozwinął, oceniając samą tą płytę mogę dać takie 6,5. Za pomysł, część latynoamerykańską i interesujące riffy, ale myślę, że z czasem będzie lepiej.
ocena: 6,5/10
Lista utworów
1. Kilocycle Interval
2. Introspection Of An Introvert
3. Remember The Future
4. Colossal Myopia
5. Infinity
6. S.P.Q.R.
7. Synapse
8. Pantheistic Utopia
9. Isosceles
10. The Pinata Hits Back
11. Chupacabra
12. Milagro
Skład
Marc Rizzo – gitary, bas
Ben Wright – bas
Roger Vasquez -latynoamerykańskie instrumenty perkusyjne
Teddy Gibbons – perkusja