„Celebrować życie poprzez śmierć”, takie przewrotne hasło promuje pożegnalną trasę brazylijskiej SEPULTURY. Czytałem niedawno w wywiadzie z Andreasem Kisserem, że chce się skupić na innych sferach życia i odpocząć nieco od koncertowania. Całkiem skończyć z muzyką nie planuje i jest to jedyna dobra wiadomość płynąca z nieuchronnej emerytury jego macierzystego zespołu, bo to, że będę za tą kapelą tęsknić jestem pewny.
Impreza rozpoczęła się od amerykańskiego zespołu JESUS PIECE, który był już na scenie Spodka, gdy przybyłem na miejsce. Nie jestem fanem metalcore, więc pozostały czas przed kolejnym koncertem wykorzystałem na zaspokojenie głodu, aby potem skupić się wyłącznie na muzyce. OBITUARY było następne w rozpisce, ale czy słusznie przed JINJER? Rozpatrując tą kwestię pod kątem zasług dla gatunku, nie byłoby wątpliwości kto po kim powinien grać. Muzycy z Ukrainy są jednak coraz popularniejsi i to na pewno przeważyło szalę na ich korzyść. Sam osobiście wolałbym odwrotną kolejność, bo dzięki temu legenda amerykańskiego death metalu miałaby 10 minut więcej na swój występ, ale takie są realia rynkowe i nic na to nie poradzimy. Zaczęło się tradycyjnie od „Redneck Stomp”, który skutecznie rozbujał licznie zebraną publikę. Następnie, panowie ruszyli szybciej do przodu z „Threatening Skies” i szaleństwo pod sceną zaczęło się na dobre. Z wydanej w tamtym roku, kapitalnej płyty „Dying of Everything” poleciały aż trzy numery – „The Wrong Time”, „War” i najbardziej miażdżący utwór tytułowy z pięknie chłostającymi gitarami i atakiem na dwie stopy. Poza nowościami, były tez klasyki, bo inaczej nie można nazwać „Chopped In Half”, „Turned Inside Out” oraz kończący koncert „Slowly We Rot”. Panowie zeszli ze sceny z szerokimi uśmiechami na twarzy, bo reakcja publiczności podczas ich setu nie mogła im się nie podobać. Oni sami odwdzięczyli się tak jak umieli najlepiej, czyli po prostu robiąc swoje, bez spiny, robienia groźnych min, itp. itd. Klasyczny death metal nie potrzebuje takich dodatków, wystarczy ciężkie brzmienie gitar, rozdzierający na kawałki wokal Johna Tardy’ego oraz charakterystyczna gra na bębnach jego brata Donalda. Szkoda tylko, że było tak krótko.
JINJER zaczął najmocniej jak się dało, bo od „Sit Stay And Roll Over”, który od pierwszych sekund młóci blastami i potężnym growlem Tatiany. Pokręcone i techniczne riffy niestety gubiły się w dźwiękowym gąszczu zlanym w hałaśliwą papkę i co gorsze taki stan utrzymywał się przez cały ich koncert, szczególnie przy najmocniejszych momentach jak ten. Nie znam ich twórczości na wylot, ale sporo numerów kojarzę i nawet z tymi miałem problem, aby słuchać ich z przyjemnością. Brakowało selektywności poszczególnych instrumentów, a przy takim natężeniu dźwiękami jest to absolutnie konieczne. Muzycznie to kapela bardzo profesjonalna i zaliczająca się do czołówki swojego gatunku. Tak jak wspomniałem na wstępie, zespół robi coraz większą karierę, ale jednocześnie trzeba przyznać, że za darmo takiego rozgłosu nie osiągnęli. Od dawna koncertują jak szaleni, nie oszczędzając się ani na chwilę, a już początkiem 2025-go wydają nowy album „Duél”, z którego na żywo poleciały już pierwsze single. Tatiana, choć na tym koncercie była mało rozmowna, to na scenie czuje się jak ryba w wodzie. Żwawo śmiga po wszystkich zakątkach sceny i płynnymi ruchami kołysze się do rytmu wydając z siebie mocarne wyziewy, których nie powstydziłby się niejeden znany wokalista.
Szybka wymiana sprzętu i niecałe pół godziny później usłyszeliśmy z głośników „War Pigs” BLACK SABBATH oraz „Policia” brazylijskiej grupy TITÃS. Lepszego rozpoczęcia jak od „Refuse/Resist” i „Territory” nie mogli wymyślić. To numery, na których wychował się pewnie prawie każdy, kto przechodził swoją metalową inicjację w latach 90-tych. Ja się zaliczam do tej grupy i zawsze jak słyszę te numery w głośnikach, to cofam się pamięcią do błogich czasów kaset magnetofonowych i nagrywania teledysków na kasety VHS z programu MTV Headbangers Ball. SEPULTURA była wtedy na topie, a co stało się potem, wszyscy wiedzą. To nie jest oczywiście miejsce na dysputy, kto lepiej wyszedł na rozłamie w zespole po „Roots”, czy zespół bez Maxa, a następnie Igora, miał rację bytu pod tą samą nazwą itd. Faktem jest, że Andreas i Paulo dalej robili swoje i chwała im za to, bo mają na koncie sporo przyzwoitych oraz bardzo dobrych płyt, na czele z ostatnią „Quadra”. Dalej nie mogę się pogodzić z tym, że taki świetny album nie będzie miał już swojego następcy. Z tej płyty poleciało kilka numerów: bardzo intensywny „Means To An End”, następnie opowiadający o Amazonii „Guardians Of The Earth” z intrygującym wstępem na akustyku oraz jeszcze lepszą solówką Andreasa i totalnie z innej beczki „Agony Of Defeat” z emocjonalnym wokalem Derricka. Ten ostatni też zasługuje na duże pochwały, za to, że wytrzymał presję przejęcia stanowiska po Maxie i z niesłychaną energią zdzierał gardło na wszystkich płytach i koncertach przez prawie 30 lat w tym zespole.
Cały koncert to przekrojowa wycieczka po wszystkich etapach kariery zespołu, w tym tych najstarszych kiedy to grali miks thrash i death metalu. Nie powiem nic odkrywczego, że sporo fanów właśnie na te klasyki czekało i nie powinni być zawiedzeni otrzymując „Troops Of Doom”, „Escape To The Void”, „Dead Embryonic Cells”, czy „Inner Self”. Szaleństwo pod sceną było niemiłosierne i to nie tylko podczas tych numerów, ale faktem jest, że podczas powyższych jak i na finałowym „Roots Bloody Roots” intensywność ruchu na płycie sięgała zenitu. Jak zwykle, bardzo dobrym pomysłem, było wykonanie „Kaiowas” wraz ze sporą grupą osób zaproszonych na scenę, w tym z obsługi technicznej oraz merchu. Radość w ich oczach była bezcenna.
Zamiast tradycyjnej scenografii, świetne wrażenie robiły telebimy, które przedstawiały ciekawe wizualizacje. Podczas części utworów było tematycznie, na innych były to luźne obrazy, które pasowały swoim klimatem do muzyki. Stałem bardzo blisko sceny, po stronie Andreasa, od którego nie mogłem oderwać wzroku jak tylko stał w pobliżu. Spokojnie mogę potwierdzić, że dalej ma w sobie ten ogień do grania tego typu muzyki. Co chwilę śpiewał teksty i jednocześnie z uśmiechem patrzył się na tłum pod sceną. Widać było, że faktycznie celebruje życie czerpiąc energię od publiczności, której co chwilę dziękował za żywiołowe przyjęcie.
SEPULTURA jeszcze przez kilka kolejnych miesięcy będzie koncertować dalej. W momencie zejścia zespołu ze sceny, na telebimie zapowiedziano ich koncert na Mystic Festival 2025, jako ten ostatni w naszym kraju. Co potem? Dziwne uczucie, tak jak kilka lat temu ze SLAYER-em, który kończył karierę wydawniczą i sceniczną równie długą, pożegnalną trasą. Oni co prawda postanowili w tym roku wyłamać się ze swojego postanowienia i zagrać dosłownie kilka koncertów w Stanach. Aczkolwiek to, że na stałe powrócą do grania jest praktycznie niemożliwe. Cieszmy się zatem tym co mamy, bo zasłużone kapele odchodzą na naszych oczach i jeśli tylko jest jeszcze okazja je zobaczyć, to polecam gorąco to uczynić, bo parafrazując klasyka – SEPULTURA wielkim zespołem jest.